Martusia (8)

 Moderator: Tomasz Kowalczyk

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
Owsianko
Posty: 393
Rejestracja: pt 20 lut, 2009
Lokalizacja: BYDGOSZCZ
Kontakt:

Post autor: Owsianko »

Dostała pokój wychodzący na wiosnę. Nawet gdy padało, było w nim jasno: każda pora roku miała dla Martusi wiosenne koloryty. Obecność w biurze stanowiła dla niej nagrodę, powrót do służbowej klitki - karę. Za dnia świeciło słońce, chciało się jej żyć. Pierwsza pojawiała się w sekretariacie i wychodziła z niego ostatnia. Zjawiała się i rozkładała przed sobą papiery do wertowania, do zaznajomienia się z ich treścią. Parzyła też herbatę. Herbata stawiała ją na nogi, podnosiła ciśnienie, wpływała na cyrkulację krwi.

Przywiązana do ustabilizowanego rytmu życia, nie lubiła nagłych wstrząsów, gwałtownych zwrotów i przesileń. Lubiła natomiast porządek, systematyczność, odpowiedzialność, wszystkie te wyświechtane pojęcia z lamusa. Poranne minuty, gdy nikt jej nie zaglądał przez ramię, nie przeszkadzał, nie silił się umilać jej życia, sadzić się na dowcipy, spędzała na czytaniu podań ewentualnych lokatorów Domu, na przeglądaniu materiałów, na podstawie których dokonywano sortowania ludzi.

Przekopywanie się przez nie, umożliwiało przebrnięcie przez zagadnienia, które dostarczały jej mieszanych wrażeń. Lecz kiedy w pierwszych dniach powiedziano jej, że nie warto wyrywać sobie rękawów, nie ma potrzeby tak bardzo się angażować, poświęcać im tyle czasu, gdyż i tak nie są brane pod uwagę, gdyż i tak nie zawierają prawdziwych przyczyn kwalifikowania rezydentów, że są przeznaczone dla potrzeb zakładowej, wewnętrznej statystyki, nie można poddawać ich rzetelnej obróbce, bo służą intendentowi do planowania zakupów pościeli, mebli znajdujących się na stanie, bo potrzebne są dietetyczce zawiadującej ilością wydawanych posiłków, ludziom z Ratusza układającym grafiki wydatków na dom, dyrekcji planującej zatrudnienie, lecz kiedy chciano ją znieczulić i namówić na rezerwę wobec przychodzących po ratunek, to, dla urzędniczej przyzwoitości, udawała, że myśli podobnie, że przegląda je tylko dlatego, by zająć się czymś, co by ją ubawiło.

Wewnątrz jednak nie posiadała się ze złości: beznamiętna bzdura takiego stanowiska zatrważała ją, bo nie tak miało być, nie z takimi reakcjami liczyła się idąc na studia, kończąc je z wyróżnieniem, jadąc tu nie po to, by drzemać. Informacje nie wspominały o problemach pensjonariuszy zaksięgowanych i zatwierdzonych do współczucia, wpisanych na listę urodzonych w czepku. Przypuszczała, że klucz do zrozumienia postępowania ludzi krążących po Domu, snujących się po nim od parteru, aż do swoich klatek, od lustra w hollu, które już dawno przestało im oznajmiać, że są najpiękniejsi przecie, kursujących aż do drzwi dyżurki, w których dostawali radę, że nie mają na co czekać, absorbować swoimi frasunkami, siać zamieszania, bo księżniczka i królewicz na białym koniu mają wychodne, że klucz ten leżał w niechęci, z jaką się tu spotykali.

Na podstawie ankiet przyjmowano do zakładu nie tych, którzy się do niego nadawali, ale tych, którzy mogli udowodnić, że mają sporą rentę i będzie ich stać na utrzymanie, którzy mogli dowieść, że ich nieszczęście jest bez porównania większe niż pozostałych, że zasługują na nie cierpiącą zwłoki, przyspieszoną przychylność.
Lecz od tego czasu zaszły nieodwracalne przemiany i dom na krótko wypełnił się ludźmi potrzebującymi autentycznej pomocy.

*

Jak napisała, dzieląc się ze mną entuzjazmem, od tej chwili praca dla mieszkańców była jej odwzajemnioną miłością. Słuchała tych, co mieli jeszcze coś do powiedzenia, odbywała z nimi częste rozmowy, rozmowy o różnym natężeniu emocji. Interesowała się każdym drgnieniem domu, każdym jego wewnętrznym wstrząsem. Spotykała się z ludźmi o dwuznacznym i niechętnym nastawieniu do administracyjnego patrycjatu: z osobnikami zwariowanymi na punkcie normalności. Wiedziała o wszystkim, co się w nim wydarzało. Starała się orientować w szczegółach losu starców, którzy, ze zmaltretowanym uporem, nie akceptowali faktu, że zostali porzuceni przez rodzinę, że na darmo spodziewają się wizyt, na próżno, godzinami wlokącymi się w nieskończoność, wystają na korytarzu, przy schodach, obok windy.

I orientowała się: z każdym dniem coraz lepiej, czerpiąc wiedzę nie tylko z formularzy, ale i z odwiedzin w ich pokojach. Nie rzucała słów na wiatr. Jeśli zobowiązała się do czegoś, należało się spodziewać, że dotrzyma słowa, zajmie się, przepchnie, rozwiąże, załagodzi, pójdzie ich bronić. I rzeczywiście, w czasie spotkań z kierownictwem domu, kłóciła się o nich, występowała w ich imieniu. Traktowana przez rezydentów jak mężczyzna w spódnicy, miała opinię twardej baby, kobiety, z którą nie opłaca się zadzierać, której bano się, ale z której zdaniem liczono się, zwłaszcza, że umiała ich uspokoić, opowiedzieć się za sprawiedliwością, umiała oddzielić prawdę od kłamstwa.

Lecz jeszcze po latach, gdy już nie traktowano jej jako stażystki na dorobku, gdy zasłużyła na miano uczynnej profesjonalistki, gdy zabiegano o jej poparcie, nawet wtedy dokuczała jej deprymująca świadomość, że była z nimi za krótko, by dostrzec ich tak, jak pragnęła. Jeszcze przez długi czas nie wiedziała, co tak naprawdę popychało ją do przebywania z nimi. Być może chodziło o ich naturalny, nieskażony apetyt na życie. Najpierw surowi wobec niej, milknący na jej widok, traktowali ją z oziębłym dystansem. Zaś po upływie paru miesięcy, dzieląc się z nią rozterkami, zapraszali na swoje salony, zachęcali, by częściej przestępowała ich progi, zwierzali się z najskrytszych tajemnic, Martusia natomiast, z początku zmieszana ich komplementami, potem oswoiła się, odkryła, że nie natrząsają się ze niej, że ją na serio uważają za powiernicę, za młodszą siostrę, że mają do niej zaufanie. Odkryła też dzielące ich różnice.
Ostatnio zmieniony czw 01 sty, 1970 przez Owsianko, łącznie zmieniany 1 raz.
„Absurd: przekonanie sprzeczne z twoimi poglądami.”
A. Bierce