W fotelu

 Moderator: Tomasz Kowalczyk

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
Mariola Kruszewska
Posty: 12383
Rejestracja: czw 24 lip, 2008
Lokalizacja: Mińsk Mazowiecki

Post autor: Mariola Kruszewska »

Clive Staples Lewis "Smutek"


Clive Staples Lewis znany jest czytelnikom przede wszystkim jako autor cyklu Opowieści z Narnii. Ten wybitny brytyjski intelektualista związany był przyjaźnią, potem małżeństwem, z amerykańską pisarką Joy Gresham. Ich związek przetrwał jedynie kilka lat, zakończony śmiercią żony bezskutecznie walczącej z rakiem. Smutek to studium bólu po stracie ukochanej osoby.

Śmierć ukochanego jest amputacją. Ale gdy dwoje ludzi się pobiera, każde musi zaakceptować to, że któreś z nich umrze pierwsze.
*

W przypadku C. S. Lewisa była to pewność, ponieważ autor poślubił Joy, gdy ta już chorowała. Od samego początku towarzyszyła im wizja rychłego końca, od początku Lewis przygotowywał się na odejście żony. Smutek daje zaś świadectwo, że śmierć zawsze przychodzi nieoczekiwanie.

Smutek przypomina długą, krętą dolinę, gdzie za każdym zakrętem może się ukazać zupełnie inny krajobraz.

To nietypowa, niecodzienna książka. Niewielkich rozmiarów, pisana w formie dziennika, bardziej luźne zapiski niż zwarta kompozycja, stwarza wrażenie nieuporządkowanej, rwącej się narracji. Brak dat świadczy o tym, że upływ czasu nie ma znaczenia dla przeżywanej żałoby, nie łagodzi bólu. Spisywanie własnych reakcji i przemyśleń stanowi z jednej strony uporządkowanie chaosu myśli, z drugiej zaś swego rodzaju odciążenie i uwolnienie innych od konieczności rozmowy, ale bynajmniej nie koi żalu. W swoich rozważaniach pisarz nie wzdraga się przed oskarżaniem Boga. Odważnie stawia najważniejsze pytania o sens śmierci i cierpienia. Miota się między najcięższymi pretensjami kierowanymi do Boga a afirmacją. Widzi sens i bezsens, wątpi i wierzy, rozdrapuje rany i je opatruje. Przeżywa stratę ukochanej głęboko „po ludzku”.

Naprawdę nie ma znaczenia, czy schwycisz się rękami za fotel dentystyczny, czy złożysz je na kolanach. Świder boruje nadal.

Smutek to zapis osobistego przeżycia, intymnych emocji, cierpienia rozczłonkowanego na czynniki pierwsze, odradzającego się wraz z odradzającym się kolejnym dniem. Lewis nie daje żadnej recepty na lek łagodzący ból – wręcz przeciwnie. Jego książka to bolesne świadectwo, że takiego leku gorączkowo się poszukuje, ale nie znajduje. Ani wiara, ani inni ludzie lub ich brak, praca, odganianie bądź przywoływanie myśli – to wszystko nie ma znaczenia. Pozostaje rozpacz i pytania bez odpowiedzi, z którymi każdy musi zmierzyć się po swojemu.
Książka dotyka tematu, którego zwykle się unika. Uderza szczerością i otwartością przekazu, budzi najgłębsze pokłady empatii.





* Cytaty pochodzą z książki C. S. Lewisa Smutek


Tytuł: Smutek
Autor: Clive Staples Lewis
Tłumaczenie: Jadwiga Olędzka
Wydawnictwo: Esprit
Data i miejsce wydania: Kraków 2009
Liczba stron: 120
ISBN-13: 978-83-61989-01-1
Cena: 19 zł 90 gr
Ostatnio zmieniony śr 16 lut, 2011 przez Mariola Kruszewska, łącznie zmieniany 1 raz.
Ojcze nasz, (...) przyjdź królestwo Twoje.

Nie uczę, nie mam patentu na rację. emde
Awatar użytkownika
Mariola Kruszewska
Posty: 12383
Rejestracja: czw 24 lip, 2008
Lokalizacja: Mińsk Mazowiecki

Post autor: Mariola Kruszewska »

Stanisław Srokowski "Ukraiński kochanek"


Stanisław Srokowski, poeta, prozaik, dramaturg i krytyk literacki, urodził się w miejscowości Hnilcze koło Podhajec (ówczesne województwo tarnopolskie) i mimo że opuścił Kresy jako dziecko, wraca do nich w swojej twórczości nader często. Odpowiedzialnie i odważnie dotyka jednej z najboleśniejszych kart historii tej ziemi w swoich wierszach, opowiadaniach i powieściach. W ten nurt wpisuje się także powieść Ukraiński kochanek.

(…) tutaj wszystko jest pomieszane. Niby jasne, wyraźne, ale i pomieszane, skłębione w sobie.*

Akcja toczy się na Pokuciu, w wiosce, jakich wówczas było wiele, wiosce zamieszkiwanej od pokoleń przez rodziny mówiące po polsku, ukraińsku, hebrajsku. Towarzyszymy losom głównej bohaterki Kasi, przyglądamy się jej marzeniom, lękom i pragnieniom naiwnym, gdy ma naście lat, i dojrzałym, gdy jako dorosła kobieta wplątana zostaje przez historię w zawieruchę wojenną. Lwia część tej liczącej pięćset stron książki poświęcona jest opisowi pracowitego, ale zgodnego, niemal sielankowego życia mieszkańców Kresów. Dzięki wspomnieniom matki Kasi, Anny, czytelnik przemierza ulice, place, gmachy tętniącego życiem przedwojennego Lwowa, zagląda do teatru, kafejek i na Uniwersytet, poznaje znakomite, historyczne postacie, tworzące ówczesne elity stolicy zachodniej Ukrainy, odnajduje pokryty patyną klimat życia towarzyskiego, naukowego i kulturalnego tego niezwykłego miasta. Przyjaźń Kasi z Żydówką procentuje opisami Drohobycza i działalności jego znakomitego mieszkańca – Brunona Schulza. Przywołane są obrazki z Kołomyi i Stanisławowa, opisywane barwnie, z detalami, jakby w obawie, by nie zginęły.
Podróże, listy od przyjaciół i krewnych, wspomnienia bohaterów powieści stwarzają okazję do zaprezentowania barwnego, wielokulturowego obrazu Kresów, zamieszkiwanego głównie przez Polaków, Ukraińców i Żydów, ale z domieszką krwi Bojków, Łemków, Hucułów, Rumunów, Czechów, Słowaków, Węgrów, Tatarów, Ormian, Greków, Karaimów, Turków, Niemców, Rusinów, Wołochów. Największy tygiel narodowościowy Europy, który – jak mocno podkreśla autor – istniejący od sześciuset lat właśnie odchodzi w przeszłość. Na jak przegniłych fundamentach fałszywej symbiozy tkwiący, miała pokazać II wojna światowa.

Wtikajty Lachy z Ukrainy! To nasza zemla!


Znający wcześniejszą twórczość Srokowskiego czytelnik „Ukraińskiego kochanka” czeka na nieuchronność zdarzeń, do której jest powoli przygotowywany. Niejako wstępem do nich stają się opisy wielkiego głodu na Ukrainie sowieckiej. Autor nie szczędzi czytelnikowi drastycznych opowieści, ukazując ludzką nienawiść i zezwierzęcenie.
Bohaterka ma przyjaciół wśród Żydów, Karaimów i Ukraińców. Z napięciem śledzimy ich tragicznie splątane losy w latach okupacji sowieckiej, potem wojny z Niemcami i terroru band UPA. Wojna pozbawia jednych majątków, rodzin, życia, drugich – honoru i godności. Wojna to sprawdzian przynależności narodowej, lojalności wobec wyznawanych dotąd wartości i idei, to weryfikacja człowieczeństwa. Szlachetne czyny przeciwstawiają się zdradzie. Zadawniona nienawiść wplątana w politykę i religię przybiera realne kształty wrogiego Polakom ukraińskiego nacjonalizmu. Autor i tu nie wzdraga się przed przytaczaniem makabrycznych faktów i opisów okrutnych tortur w myśl zasady włożonej w usta jednego z bohaterów: „Wiedzieć, przede wszystkim wiedzieć”.
Mimo to, mimo całego zła szerzącego się naokoło, obok zdziczenia ludzkiej natury i przykładów barbarzyństwa, pojawia się dobro i heroizm, szlachetność i ofiarność. Sporo miejsca autor poświęca miłości i jej niszczącej z jednej, a budującej z drugiej strony sile, miłości w różnym wymiarze. Miłość do ojczyzny, do mężczyzny życia, miłość nieodwzajemniona prowadząca do obłędu, miłość do wroga narodu, miłość silniejsza niż czas. Miłość do drugiego człowieka. W polskich domach ukrywani są Żydzi, pielęgnowani rosyjscsdy żołnierze, a mąż Kasi, Mitia, przeprowadza ludzi przez granicę.
To właśnie Mitia poddany zostanie najcięższej próbie. Kaptowany przez UPA dla sprawy samostijnej Ukrainy , której idei nie rozumie, ożeniony z Polką, staje na rozdrożu wobec danego mu przez ukraińskich „współbraci” makabrycznego ultimatum. I to on płaci najwyższą cenę.

Musimy pamiętać każdy ich krok, by się później nie wyparli tego ludobójstwa przed światem. By nie kłamali.

Srokowski nie ucieka od żadnego, nawet niewygodnego tematu. Rzetelność to największy atut książki. Autor przybliża czytelnikowi Kresy z ich całą wielokulturowością i barwnością, niepowtarzalnym klimatem. W dialogach pojawiają się języki ukraiński i rosyjski, całkowicie przez czytelnika zrozumiałe, jakby dla podkreślenia bliskości narodów. Sporo miejsca zajmują opisy strojów ludowych, obrzędów, rytuałów i tradycyjnych zwyczajów. Przytaczane są pieśni.
Słabszą stronę książki dostrzegam w rysie psychologicznym bohaterów, po którym autor prześlizguje się, nie docierając do głębszych pokładów. Matka Kasi, Anna, egzaltowana i tęskniąca za światem pełnym blichtru i przepychu oraz ojciec Kasi praktyczny, pracowity przypominają nieco państwo Niechciców z powieści Marii Dąbrowskiej. Piękny język powieści często razi nienaturalnością w dialogach. Książkę warto jednak przeczytać - dla pytań o sens działania pojedynczego człowieka wplątanego w wielką historię, pytań o potęgę uczuć, o prawdę, o pamięć. W usta księdza autor włożył następujące memento: „(…) nie możemy się cofnąć i stchórzyć przed prawdą. Nie możemy utracić ducha. Prawda bywa bolesna i gorzka, jednak nie wolno przed nią uciekać, nawet, gdy jest najczarniejsza. Bo tylko wtedy, gdy wiemy, jaka ona jest, możemy się z nią uporać. Bo inaczej załamiemy się, pogrążymy w rozpaczy i nie przygotujemy do życia następnych pokoleń. (…) Poza prawdą istnieje tylko świat obłudy, cynizmu i zła.”


*Cytaty pochodzą z powieści „Ukraiński kochanek”.


Srokowski Stanisław, Ukraiński kochanek. Wyd. ARCANA, Kraków 2009.
Ostatnio zmieniony śr 16 lut, 2011 przez Mariola Kruszewska, łącznie zmieniany 1 raz.
Ojcze nasz, (...) przyjdź królestwo Twoje.

Nie uczę, nie mam patentu na rację. emde
Awatar użytkownika
Mariola Kruszewska
Posty: 12383
Rejestracja: czw 24 lip, 2008
Lokalizacja: Mińsk Mazowiecki

Post autor: Mariola Kruszewska »

Stanisław Srokowski "Zdrada"


Po przychylnym odbiorze „Ukraińskiego kochanka” Stanisław Srokowski zdecydował się kontynuować wątek rozpoczęty w tej powieści. Dopisał ciąg dalszy losów bohaterów zamieszkujących Kresy Rzeczypospolitej w czasie II wojny światowej, losów jednostek tragicznie wplątanych w krwawą historię tych ziem.

Na naszych oczach rozsypuje się, pęka i tonie w mroku nasz świat. Kresy giną. Nadchodzi czas barbarzyńców. *

O ile „Ukraiński kochanek” roztacza przed czytelnikiem na pierwszych kartach niemal sielankowy obraz pracowitego, zgodnego życia sąsiadów różnej narodowości na tle pięknej, barwnej krainy, „Zdrada” wprowadza czytelnika od razu w piekło wojny, i to wojny w jej najbardziej krwawej, bezwzględnej, okrutnej postaci. To początek końca świata Kresów. Przez rodzinną wioskę bohaterów położoną gdzieś na Pokuciu przetaczają się wojska niemieckie i sowieckie. Terror skutkuje aresztowaniami, wywózkami na Sybir albo w głąb Rzeszy, eksterminacją - w pierwszej kolejności Żydów.

Wielkość nie tkwi w zwycięstwie, ale w postawie, w wyborze.

Srokowski na kartach powieści kreśli budujące przykłady poświęcenia zwykłych ludzi, którzy z narażeniem życia ukrywają – to chyba najlepsze określenie – swoich bliźnich. Są nimi przede wszystkim Żydzi, ale także radzieccy i niemieccy żołnierze. Płacą za ten heroiczny, ludzki odruch najwyższą cenę.
Ale to nie sowiecka ani niemiecka napaść budzi w mieszkańcach Kresów największą trwogę. Gros miejsca w swojej powieści poświęca autor konfliktowi nacji od wieków żyjących obok siebie: Polaków i Ukraińców. Dotyka kwestii dziś relatywnej w stosunkach tych dwóch państw, opisując ją rzetelnie, podpierając się obficie cytowaną dokumentacją (listy, relacje świadków, artykuły). Nie waha się wyrażać własnego zdania w sprawach drażliwych, jak choćby w kontrowersyjnej kwestii wspierania ukraińskiego nacjonalizmu przez greckokatolickiego arcybiskupa Andrzeja Szeptyckiego.

Boję się pomyśleć, co się stanie za kilka czy kilkadziesiąt lat, gdy świat zamknie oczy i zażąda „Oszczędźcie nam tych okrucieństw”. Opowiadanie dziejów to nasz święty obowiązek.

Autor nie daje czytelnikowi ani chwili na ochłonięcie. Niepokój towarzyszy mu do ostatniej linijki tekstu. Srokowski nie szczędzi naturalistycznych opisów wyszukanych sposobów mordowania przez siepaczy z UPA bezbronnej ludności polskiej, epatuje makabrycznymi obrazami bestialstwa i zezwierzęcenia ze szczegółami, jakby chciał tą metodą dotrzeć do najgłębszych pokładów wrażliwości i tam odcisnąć je na zawsze. Wiele miejsca poświęca autor okrutnemu losowi Żydów i Ormian. Oddaje sprawiedliwość tym z Ukraińców, którzy w obliczu zagłady Polaków mieli odwagę stanąć po ich stronie.

Podczas lektury „Zdrady” rodzą się pytania o człowieczeństwo, siłę nienawiści, granice okrucieństwa i sens zadawanego cierpienia. Czytelnikowi nie pozostawia się złudzeń – morze wylanej krwi na nic się zda, ból pozostanie tylko bólem, poświęcenie nie okupi niczego poza honorem. Pozostaje wiara, że hekatomba ofiary nie będzie zapomniana. I po to powstała ta książka. Ku pamięci i ku przestrodze. Żądzę odwetu we współczesnych politycznych warunkach należy przekuć w cześć dla pomordowanych. Znajduje potwierdzenie prawda, że stosunek żyjących do tych, którzy odeszli, jest częścią kultury każdego społeczeństwa i narodu.

Za nami cienie naszych dziadów i pradziadów. I one upominają się o prawdę.



*Cytaty pochodzą z książki „Zdrada”


Tytuł: „Zdrada”
Autor: Stanisław Srokowski
Wydawca: ARCANA
Rok wydania: 2009
Ilość stron: 348 s.
Oprawa: miękka
Wymiar: 145×205 mm
ISBN: 978-83-60940-01-3
Ostatnio zmieniony śr 16 lut, 2011 przez Mariola Kruszewska, łącznie zmieniany 1 raz.
Ojcze nasz, (...) przyjdź królestwo Twoje.

Nie uczę, nie mam patentu na rację. emde
Awatar użytkownika
Mariola Kruszewska
Posty: 12383
Rejestracja: czw 24 lip, 2008
Lokalizacja: Mińsk Mazowiecki

Post autor: Mariola Kruszewska »

Sławomir Cenckiewicz "Anna Solidarność. Życie i działalność Anny Walentynowicz na tle epoki (1929 - 2010)"


Nie tak dawno miałam okazję uczestniczyć w wieczorze, na którym Sławomir Cenckiewicz promował swoją nową książkę "Anna Solidarność. Życie i działalność Anny Walentynowicz na tle epoki (1929 - 2010)". Miałam szczęście, że przyszłam wcześnie; ci, co przybyli kilka minut po mnie, spędzili wieczór w tłumie, na stojąco.

„Dr Sławomir Cenckiewicz, pracownik IPN, współautor głośnej książki „SB a Lech Wałęsa” to taki historyk, o którym – wierzę – będą się uczyły nasze dzieci” – w ten sposób prowadzący powitał gościa wieczoru.

Głównym tematem spotkania była, oczywiście, bohaterka książki, której licznie przybyli na spotkanie oddali hołd minutą ciszy. Zdążyła jeszcze przeczytać maszynopis swojej biografii, ale nigdy nie ujrzała książki. Autor poświęcił Pani Annie wiele ciepłych słów, wspominając ją jako kobietę skromną, odważną, traktującą swoje życie jak służbę. Podkreślał, wyjaśniając tytuł, że to dzięki jej determinacji narodził się wielki ruch solidarnościowy. To właśnie ona dwukrotnie uratowała w stoczni strajk, który stał się zalążkiem historycznych zmian. Zwolnienie z pracy Walentynowicz ze Stoczni Gdańskiej 7 sierpnia 1980 r. stało się bezpośrednim powodem wybuchu strajku, który doprowadził do powstania "Solidarności". Gdy 16 sierpnia Lech Wałęsa ogłaszał zakończenie protestu, Walentynowicz domagała się kontynuowania go do czasu realizacji wszystkich postulatów zgłoszonych również przez inne zakłady pracy i dopięła swego. Krzyczała do wychodzących ze stoczni robotników „Rozdepcą nas jak pluskwy” i zawróciła ich. W ten sposób narodził się strajk solidarnościowy, a wraz z nim idea i ruch "Solidarności". Ta akcja, ten czyn prostej robotnicy zadecydował o losach Sierpnia '80 i najnowszej historii Polski. Wtedy także rozpoczęły się kontrowersje pomiędzy Walentynowicz a Wałęsą - podkreślał Cenckiewicz.

Życie nie szczędziło jej bólu. Śmierć rodziców, śmierć brata, śmierć męża, alkoholizm syna, represje i przemoc, zamykanie siłą w zakładzie dla obłąkanych, bieda, zmagania z chorobą nowotworową, wreszcie odsunięcie od solidarnościowych VIP-ów i marginalizowanie jej zasług – to pasmo krzywd nie zabiło w niej pogody ducha. Kiedy jej koledzy ze stoczni obejmowali kolejne wysokie stanowiska, Anna Walentynowicz miała problemy z wykupieniem lekarstw, bo brakowało pieniędzy. Śmierć w katastrofie samolotu nad Smoleńskiem w sposób metafizyczny wieńczy dzieło jej życia.

Książka nie jest cukierkową hagiografią i nie ma w niej jednoosobowego bohatera. Stanowi pretekst do opisania ludzi, którzy nie istnieją w świadomości zwykłych ludzi i historyków, których działalność, tak jak działalność Pani Anny, spycha się na margines i w niepamięć, a których wkład w rozwój przemian jest nie do podważenia. Ta książka to poszukiwanie prawdy o pierwszej „Solidarności”.

Sławomir Cenckiewicz zakończył wieczór krzepiącym, jednoczącym zebranych stwierdzeniem, że skoro jeden, skromny, niewykształcony człowieczek w spódnicy może tyle zrobić dla Polski, to ile może zrobić nas wielu?


Sławomir Cenckiewicz "Anna Solidarność. Życie i działalność Anny Walentynowicz na tle epoki (1929 - 2010)", Wyd. Zysk i S-ka, Poznań 2010.
Do książki w twardej oprawie dołączona została płyta z archiwalnym nagraniem spotkania Anny Walentynowicz z działaczami "Solidarności" wrocławskiej.
Ostatnio zmieniony czw 01 sty, 1970 przez Mariola Kruszewska, łącznie zmieniany 1 raz.
Ojcze nasz, (...) przyjdź królestwo Twoje.

Nie uczę, nie mam patentu na rację. emde
Awatar użytkownika
Mariola Kruszewska
Posty: 12383
Rejestracja: czw 24 lip, 2008
Lokalizacja: Mińsk Mazowiecki

Post autor: Mariola Kruszewska »

Andrzej Sapkowski "Żmija"


Andrzej Sapkowski to nazwisko brązowiejące za sprawą sagi o wiedźminie Geralcie, znanej w Polsce wszystkim miłośnikom literatury fantasy. Nie mniejszą chwałą okrył się autor po opublikowaniu Trylogii husyckiej. Jesienią ubiegłego roku na księgarskich półkach spoczęła najnowsza jego powieść Żmija.

Akcja powieści rozgrywa się w latach 80-tych w Afganistanie podczas radzieckiej interwencji zbrojnej. Książkę rozpoczyna wojenna, realistyczna scena z krwawą strzelaniną rodem z „Dziewiątej kompanii”, jakby autor chciał makabryczną jatką już na starcie rozwiać nadzieję czytelnika na spotkanie z jakimkolwiek przejawem magii. Połowę książki stanowią opisy wojny pozbawionej wzniosłości: obok fruwających rąk i nóg prawdziwa, męska, szorstka przyjaźń; obok moralnego wykolejenia, narkotyków i pijaństwa – żołnierskie marzenia o normalnym życiu bez kałacha, o, przepraszam – bez pekaemu. Niektóre dowcipy żołnierzy, mające na celu przerwanie nudnej stagnacji na posterunku „Sołowiej”, bawią tak bardzo, że nie wątpię w istnienie pierwowzoru. Akcja biegnie kilku wątkami oddalonymi od siebie całymi stuleciami, przyspiesza na kilka stronic przed końcem i dziwacznie urywa się, otwierając drzwi na bliską przyszłość.
Magia jednak przybywa (choć nie jest do końca pewne, czy jest nią w istocie) wraz ze złotą żmiją o magnetyzującym wzroku, postacią z odwiecznej legendy. Kim jest? Symbolem mocy Afganistanu? Symbolem wojny? Magicznym teleportem? Była tu od zawsze, od czasów Aleksandra Macedońskiego, który podbijał tę ziemię z równą zajadłością i równym skutkiem, jak współcześni potomkowie carów. Wpływ żmii na głównego bohatera książki, praporszczyka Pawła Lewarta, nie jest jednoznaczny; wizje rosyjskiego chorążego o polskim, sybirackim rodowodzie można bowiem tłumaczyć halucynacjami, prekognicją, zdolnościami paranormalnymi, które towarzyszyły bohaterowi jeszcze zanim spotkał tajemniczego gada. A może to zwyczajny efekt przeżyć wojennych, stresu, traumy?

Książka jest zwyczajnie nudna. Nie porywa ani fabułą, ani warsztatem. Jedynie w kilku dialogach Sapkowski daje się rozpoznać w iskrzącym dowcipem, ironią, grą słów, półsłówek i znaczeń stylu, do jakiego zdążył przyzwyczaić czytelników. Ową jędrność i lekkość pióra tym razem zdominował szorstki, żołnierski żargon soczyście okraszany przekleństwami. Nuży nadużywanie rosyjskiego języka, militarnych terminów, skrótów i obco brzmiących słów, męczy bieganie do zamieszczonego na końcu książki pokaźnych rozmiarów Słowniczka afgańskiego, w którym autor objaśnia ich znaczenie (dlaczego nie w przypisach na tej samej stronie?). Idea powieści, jak sądzę jest nią antywojenna wymowa – nie rekompensuje miałkości fabuły.

Nie będę kryć – Żmiję przeczytałam z obowiązku dokończenia tego, co zaczęłam, nie dla przyjemności. Zamknięciu okładki towarzyszyło rozczarowanie. Wydaje mi się, że odejście autora od tworzenia literatury fantasy, z którą był do tej pory kojarzony, odcięcie się od elfów, czarodziejów i krasnoludów nie wyszło na dobre.

Przy okazji zakupu Żmii doszło w księgarni do interesującej rozmowy ze sprzedawcą:

- O, nowy Sapkowski. Taki tani? (33,80 zł)
- Cóż, kryzys...
- A, już wiem, dlaczego. SuperNOWA wcale nie super, niech pan spojrzy, papier z makulatury, prawie jak toaletowy, druk rozłazi się pod palcami.
- Cóż, kryzys...
- Ale mnie w czasach kryzysu też się nie przelewa, a muszę płacić za chłam.
- Cóż, kryzys...
Ostatnio zmieniony śr 16 lut, 2011 przez Mariola Kruszewska, łącznie zmieniany 1 raz.
Ojcze nasz, (...) przyjdź królestwo Twoje.

Nie uczę, nie mam patentu na rację. emde
Awatar użytkownika
Mariola Kruszewska
Posty: 12383
Rejestracja: czw 24 lip, 2008
Lokalizacja: Mińsk Mazowiecki

Post autor: Mariola Kruszewska »

Monica Ali "Od kuchni"



Załóżmy, że to przyzwoita powieść i postać jest wiarygodna, zaczynamy ją rozumieć.*

Książka Monici Ali „Od kuchni” to powieść wielowymiarowa, obyczajowo–społeczno–psychologiczna, z delikatnie zarysowanym wątkiem kryminalnym. Opowiada historię Gabriela Lightfoota, szefa kuchni w londyńskiej restauracji, który przeżywa kryzys wieku średniego.

Poznanie lokalu „od kuchni” to marzenie wielu gości każdej restauracji czy baru. Autorka stwarza czytelnikowi okazję do podglądania nie tylko kulinarnego warsztatu, ale przede wszystkim skomplikowanych relacji międzyludzkich. Z pozycji obserwatora czytelnik czerpie wiedzę na temat pracujących tam przedstawicieli wielu nacji przybyłych ze wszystkich kontynentów do Anglii w poszukiwaniu lepszego życia. Ich różnorodne historie, opowiadane z trudem, bo nie należą do najweselszych, przenoszą czytelnika z jednego świata do drugiego. Każdy z nich ma coś własnego do dorzucenia nie tylko w kwestii restauracyjnego menu, ale i w sprawie tworzenia multikulturowego tygla, jakim stała się Wielka Brytania. Imigranci wpisują się we współczesną historię Zjednoczonego bardziej niż kiedykolwiek Królestwa, nadając mu nowy, wielobarwny kształt. Śmierć jednego z pracowników restauracji (Ukraińca) stanowi punkt zwrotny w życiu głównego bohatera.

(…) tkanie jest trochę takie jak życie. W jedną stronę idzie osnowa, która daje deseń i kolor. Ale potrzebny jest też wątek, coś stałego, co biegnie przez całość.

Gabe pracuje w podnoszącym się z upadku hotelu Imperial, ale po cichu marzy o prowadzeniu własnej restauracji. Pragnie poślubić ukochaną kobietę, z którą jest związany od kilku lat, lecz dopuszcza się zdrady. Komplikuje mu się życie rodzinne – ojciec, z którym wiązały go trudne, napięte relacje, choruje na raka, a cierpiąca na starczą demencję babcia wymaga stałej opieki. Czuje, że w ciągu czterdziestu kilku lat niczego nie osiągnął i tak naprawdę nie wie, co chciałby osiągnąć. Te czynniki powiązane ze stresującą pracą wpędzają bohatera w załamanie nerwowe. Osamotniony w wielkim mieście, zagubiony wśród ludzi, poszukuje własnej tożsamości w cywilizacyjnym wyścigu szczurów, w którym nie ma miejsca na hołdowanie wartościom. Podglądamy jego życie „od kuchni” poprzez częste retrospekcje bohatera, będące smutnym rozrachunkiem z przeszłością. Obserwujemy postępujące zmiany w jego psychice, wewnętrzną szamotaninę i bezradność, która przywodzi go na skraj obłędu. Towarzyszymy w bolesnej drodze do odkrycia prawdy o samym sobie.

Myśli pan: jak człowiek może robić coś takiego, he, he? Nawet i ja myślę w ten sposób. Co czyni nas ludźmi? Czy może jesteśmy raczej zwierzętami?

Powieść Monici Ali to paradoksalnie książka z optymistycznym wydźwiękiem. Historia o poszukiwaniu miłości, wiary i nadziei krzepi, pozwalając pokładać ufność w niezłomności człowieczeństwa i najważniejszych dla niego wartości.

Autorka pisze lekkim, skrzącym się dowcipem stylem. Przykłada wiele troski do szczegółów, także z fachowej dziedziny kulinariów, dzięki czemu opisy nabierają wyrazistości i plastyczności. Sprawna narracja to niewątpliwie atut powieści, choć początkowo czytelnik może się pogubić w nawale postaci.



*Cytaty pochodzą z powieści „Od kuchni”.


Stron: 516
Oprawa: broszurowa ze skrzydełkami
Format: 135×205
Tłumacz: Jacek Spólny
ISBN 978-83-7506-467-4
Cena: 29,90 zł
Ostatnio zmieniony śr 16 lut, 2011 przez Mariola Kruszewska, łącznie zmieniany 1 raz.
Ojcze nasz, (...) przyjdź królestwo Twoje.

Nie uczę, nie mam patentu na rację. emde
Awatar użytkownika
Mariola Kruszewska
Posty: 12383
Rejestracja: czw 24 lip, 2008
Lokalizacja: Mińsk Mazowiecki

Post autor: Mariola Kruszewska »

Andrzej Potocki „Majster Bieda czyli Zakapiorskie Bieszczady”


Góry są nie tylko do oglądania, do chodzenia po nich, góry są także po to, by można było w nich spotkać ludzi podobnych do nas, którzy ufni w boski porządek świata zdobywają kolejne szczyty, czasami nawet wbrew sobie. Bo góry są dla niepokornych…*

Książka Andrzeja Potockiego „Majster Bieda czyli Zakapiorskie Bieszczady” opatrzona jest dopiskiem „Wydanie IV znacznie poszerzone”. Zawiera zbiór opowieści o ludziach, którzy swoje niełatwe życie związali z Bieszczadami. „Znaczne poszerzenie” dotyczy życiorysów, których zabrakło w pierwszym wydaniu.
Andrzej Potocki, dziennikarz, poeta, historyk, etnograf, animator kultury poświęcił Bieszczadom gros swojej twórczości. Poza publikacjami realizuje materiały filmowe dla Telewizji Polskiej. Nakręcił także reportaże poświęcone bohaterom swojej książki.

(…) bardziej sobie ceni wolność niż pieniądze. Wielu ma pieniądze i samochody, a chodzą smutni. Dla niego najważniejsze jest bogactwo duszy. (…) uważa się za zakapiora bieszczadzkiego.


Kogo można nazwać bieszczadzkim zakapiorem? Sam termin „zakapior” w odniesieniu do bohaterów książki narodził się i został spopularyzowany właśnie w Bieszczadach. Typowy „Majster Bieda” jawi się przeciętnemu zjadaczowi chleba z nizin jako zarośnięty, niedomyty zbój, obibok śpiący byle gdzie i jedzący byle co, wiecznie złakniony najprostszych „procentów”, na które nie ma pieniędzy, więc wyłudza je od turystów. Najlepiej omijać takiego z daleka, bo jeszcze, nie daj Boże, zaczepi, wyciągnie kilka złotych albo w mordę przyłoży. Tymczasem zrównanie wszystkich zakapiorów z pospolitym menelem czy oprychem jest wysoce krzywdzące dla wielu z nich.
Nie ma prostej definicji „zakapiora”. Sam autor określa ich we wstępie niebieskimi ptaszkami, niepokornymi i twardymi, buńczucznymi, z popapranym życiorysem, poszukujących wolności absolutnej i kierującym się własnym systemem wartości.

Pod koniec jego ziemskiego żywota najgorsze było to wszechogarniające osamotnienie, bo kiedy człowiek staje się legendą, on sam żywy nie jest już nikomu potrzebny.

Można dyskutować, na ile „zakapiorstwo” związane jest naturalną koleją rzeczy z bieszczadzką historią i folklorem, a na ile sztucznie tworzoną legendą, swoistym PRem. O ile kilkadziesiąt lat temu rzeczywistość smolarzy, wozaków, uciekinierów PRLowskich wydawała się autentycznym światem twardzieli zasiedlających z uporem dzikie, nieprzyjazne człowiekowi tereny, o tyle dziś zbyt ufnie podchodzimy do każdego brodatego gościa w Siekierezadzie z niemal nabożnym namaszczeniem: oto człowiek – legenda. A skomercjalizowany człowiek – legenda pozwala się fotografować za piwo. Może nawet opowie coś o spotkaniu z wilkami albo z autentycznym zakapiorem. Bo tacy istnieli i istnieją, i o takich napisał w swoim zbiorze Potocki. Ludzie, którzy świadomie wybrali Bieszczady i ciężką rzeczywistość, społeczni „udacznicy”. Większość z nich żyła samotnie, bez rodziny. Utrzymywali się z ciężkiej pracy własnych rąk – zbierali jagody, grzyby, poroża jeleni, najmowali się do zrywki drzew, do wypalania węgla, do sezonowych robót, hodowali konie, owce. Budowali sobie domy – szałasy lub zamieszkiwali kątem u im podobnych. Wielu z nich to artyści różnej maści tworzący bieszczadzką bohemę. Gdy pracy nie było lub gdy drewniane dusiołki czy madonny nie znajdowały nabywców – biedowali. Choć byli też tacy, którym powiodło się znacznie lepiej, ale z rozmysłem zrezygnowali z nadmiaru dóbr doczesnych. Wszyscy obdarzeni charyzmą, „niestandardowi”. Romantyczni, tajemniczy zbóje jak z opowieści o Dzikim Zachodzie, znający się i tworzący nigdzie niezarejestrowany, solidarny związek. Nierozerwalnie już złączone z Bieszczadami „zjawisko społeczno – kulturowe”, wzmacniające ich koloryt, które doczekało się pokaźnej ilości rozpraw mniej lub bardziej naukowych.

Każdy wybór jest rezygnacją z czegoś. Ważne jednak, by to był wybór woli. Tu jest magnetyzm pozwalający mi realizować swoje nadzieje, zwątpienia i walczyć o życie.


Przyjeżdżamy w Bieszczady, my, turyści, i wracamy z nich do obowiązków, do miasta, do pracy, do pośpiechu. Zazdrościmy Pińczukom, Szocińskim i innym, że tu zostają. Podziwiamy, że mieli odwagę rzucić dotychczasowe życie i zmienić wszystko, robić, co w duszy gra i czuć się szczęśliwymi, żyjąc zgodnie z naturą i nie licząc upływających dni. Uwiązani do swojej małej stabilizacji jak do żelaznej kuli tęsknimy za przestrzenią i wolnością. Nie dziwmy się więc fascynacji tymi, którzy realizują za nas nasze pierwotne pragnienia. I nie ma tu znaczenia, że wielu z nich przeklina swój los.
Kapliczki pamięci, „złazy”, czyli zloty, opowieści prawie legendarne budują mit bieszczadzkiego zakapiorstwa, a książka Potockiego doskonale się weń wpisuje, będąc istotną cegiełką w budowaniu kultu będącego poniekąd także magnesem dla turystów.
Andrzej Potocki czaruje słowem. Wymalował w swojej książce 27 autentycznych, barwnych życiorysów Jego styl jest potoczysty, naturalny, przesiąknięty potężną dawką humoru. Bohaterowie, „twarde, acz wrażliwe chłopy”, opisani są życzliwie, z „szacunem” i nutką nostalgii oraz hagiograficzną podszewką. Czytelnik nie ma wątpliwości, po czyjej stronie leży sympatia autora i w trakcie lektury zaczyna zazdrościć, że nie miał okazji poznać osobiście bohaterów w jakiejś knajpie – mordowni. Liczne anegdoty z ich barwnego życia, obrastające tu i ówdzie w coraz to nowe szczegóły, zaczynają już żyć swoim życiem. Modne zaczynają być wyprawy „szlakiem zakapiorów”. Każdy czytelnik tej ważnej dla kultury Bieszczadów pozycji odnajdzie w niej część tego, za czym goni po szczytach połonin.




* Wszystkie cytaty pochodzą z książki Andrzeja Potockiego „Majster Bieda czyli Zakapiorskie Bieszczady”.


Tytuł: Majster Bieda czyli Zakapiorskie Bieszczady
Autor: Andrzej Potocki
Wydawnictwo: Carpathia
Data i miejsce wydania: Rzeszów 2010
Liczba stron: 120288
ISBN-13: 978-83-62076-32-1
Ostatnio zmieniony śr 16 lut, 2011 przez Mariola Kruszewska, łącznie zmieniany 1 raz.
Ojcze nasz, (...) przyjdź królestwo Twoje.

Nie uczę, nie mam patentu na rację. emde
Awatar użytkownika
Mariola Kruszewska
Posty: 12383
Rejestracja: czw 24 lip, 2008
Lokalizacja: Mińsk Mazowiecki

Post autor: Mariola Kruszewska »

Waldemar Łysiak: „Czwórka” czyli Operacja „Sandbox”


Bóg rzekł: „Zemsta jest moja”. Lecz kiedy to mówił, ja byłem nieobecny, musiałem wyjść za potrzebą, więc nie usłyszałem. Zemsta będzie moja, a dopiero później Boża, pułkowniku!*



Najnowsza książka Waldemara Łysiaka (Wilka) nosi w krótszej wersji tytuł – 4, w dłuższej – „Czwórka,” czyli Operacja „Sandbox”. Tytułową czwórkę stanowi super elitarny i super tajny zespół zwany Team One, złożony z samych Jamesów Bondów, agentów służb specjalnych (każdy z nich, jak mówi autor, to snajper, killer i bokser), będących niegdyś na usługach amerykańskiej władzy, a po zmianie tejże władzy – na bezrobociu. Fabuła jest prosta. Tę grupkę twardzieli wynajmuje szukający zemsty meksykański bonzo, któremu uprowadzono i okaleczono wnuka. Niejako przy okazji jankescy mściciele działają półlegalnie na rzecz organizacji walczącej z narkotykami, gdyż droga do porywaczy to również droga do bossów narkotykowego kartelu. Należałoby się więc spodziewać powieści sensacyjnej, z misternie uknutą intrygą szpiegowską, ze strzelaninami, pościgami, zasadzkami i częstym wylatywaniem w powietrze.



Płacący zawsze ma całkowitą słuszność, seňor.



Czytelnik, który nastawi się na błyskotliwą akcję, srodze się zawiedzie. Zamiast powieści sensacyjnej otrzymuje propagandowy moralitet. Fabuła bowiem sprawia wrażenie splecionej jedynie po to, by służyć publicystyce. Bohaterowie zamiast przygotowywać się do akcji i tę akcję przeprowadzać w profesjonalny sposób (czyli po wojskowemu) godzinami ze sobą rozmawiają. I to rozmawiają na wysokim intelektualnym poziomie, popisując się erudycją i elokwencją, prezentując szeroki wachlarz zainteresowań – od literatury i Biblii poprzez łodzie podwodne do seriali telewizyjnych. Łysiak – znawca sztuki – nie pominął, rzecz jasna, i tego zagadnienia. Prym jednakże wiedzie tematyka polityczna, świeżutka, a zwłaszcza dygresje dotyczące ciemnej strony działalności finansjery, biznesu i faktycznie sprawowanej władzy w USA, Rosji i Meksyku. Niektóre fakty (a możemy wierzyć w ich prawdziwość i rzetelność opisu) są porażające, zwłaszcza dotyczące administracji prezydenta Baracka Obamy i działalności karteli narkotykowych w Meksyku. Nie brakuje cytatów, nie tylko w języku polskim, popisów oratorskich, dowcipów, gier słownych i bon motów. Dialogi na temat bieżącej sytuacji politycznej i społecznej (akcja toczy się w 2009 roku) sprawiają jednak wrażenie podpiętych na siłę, by szerzyć poglądy autora.



Ci, którzy znają książki Wilka, przyzwyczajeni są do częstych wycieczek dygresyjnych i inteligentnych rozmów bohaterów. Mniej łysiakowo wyrobiony czytelnik może odnieść wrażenie pouczania i ten natrętny dydaktyzm i moralizatorstwo zniechęca go do lektury. Nie rekompensuje tego jędrny, soczysty, skrzący się dowcipem język, a pojawiające się często–gęsto żarty serwowane przez jednego z bohaterów (Serenickiego) po jakimś czasie zaczynają nużyć.



- Dlaczego nie chcecie mówić?
- Ja chcę mówić. – zdeklarował się Forman.
- Słucham, mów.
- A konkretnie: chcę spytać.
- Pytaj.
- Co musi zrobić łysy, żeby podrapać się po włosach?




Postacie, niektóre znane z poprzednich książek Łysiaka, są jedynie lekko zarysowane, bez pogłębionej charakterystyki psychologicznej. Wszechstronnie wyszkoleni agenci sprawiają wrażenie, jakby potrafili jedynie uprawiać szermierkę słowną i celnie ripostować. Natomiast autor nie szczędził detali, gdy sięgał po fakty historyczne czy wędrówki po stolicy Meksyku.

Książkę czyta się łatwo, szybko i przyjemnie. I tego chyba nie można uznać za komplement. Waldemar Łysiak znany jest bowiem z tego, że nie podaje czytelnikowi na talerzu prostej sałatki. Każe wgłębiać się, myśleć, zastanawiać, drążyć i wyciągać wnioski. Tym razem tak się nie dzieje. Stwierdzam to ze smutkiem, gdyż zaliczam się w poczet fanów książek Wilka.



*Cytaty pochodzą z książki „4”.



Waldemar Łysiak: „Czwórka” czyli Operacja „Sandbox”
Wydawca: Nobilis
Rok i miejsce wydania: Warszawa 2009, wyd. I
Ilość stron: 285
Oprawa: twarda
ISBN: 978-83-60297-33-9
Ostatnio zmieniony śr 16 lut, 2011 przez Mariola Kruszewska, łącznie zmieniany 1 raz.
Ojcze nasz, (...) przyjdź królestwo Twoje.

Nie uczę, nie mam patentu na rację. emde
Awatar użytkownika
Mariola Kruszewska
Posty: 12383
Rejestracja: czw 24 lip, 2008
Lokalizacja: Mińsk Mazowiecki

Post autor: Mariola Kruszewska »

Marcus Sedgwick "Królowa Cieni"


Mężczyzna był niewysoki, lecz nalany. Wzdęty. Skórę miał bladą jak kora okolicznych drzew. W kącikach spierzchniętych warg zaschła mu krew.*



Co ja czytam?! Powieść o wampirach! …i czytam dalej. Napięcie rośnie i opada, nieumarli powstają ze swych grobów, by ziać nienawiścią do żywych i skazywać ich na podobny byt. Zaciskają się kciuki za powodzenie dwojga głównych bohaterów i śmieszą rozwiązania typu deus ex machina. Takie wrażenia wywołuje książka Marcusa Sedgwicka „Królowa Cieni”.

Akcja utworu przenosi czytelnika do siedemnastowiecznej krainy gdzieś na wschodzie Europy. Owo „gdzieś” ma konkretny adres – Transylwania, miejsce samą swoją nazwą budzące dreszcz. Podobnie jak baśniowa historia o pewnym dziwnym morderstwie wyłożona „na dzień dobry” w ludowej piosence, będącej swoistym leitmotivem.



Wszyscy wiedzieli, że kto śpiewa w wigilię świętego Andrzeja, do tego zło nie ma dostępu.



Sparaliżowani lękiem mieszkańcy niewielkiego miasteczka Chust nie budzą zaufania, zwłaszcza starszyzna z jej ponurą i bezwzględną przywódczynią. Mimo że od dawien dawna wyznają Chrystusa, silnie tkwią w pogańskiej tradycji. Grozę budzą ich wierzenia i obyczaje, czego makabrycznym przykładem jest obrzęd ślubu trupa kawalera z jak najbardziej żywą panną, która w konsekwencji musi mieszkać przez jakiś czas w osamotnieniu jako nieutulona w smutku wdowa. Ciekawie opisana społeczność miasteczka to atut książki.

Główni bohaterowie zarysowani są zaś grubą kreską, topornie, bez dbałości o szczegóły psychologiczne. Szkoda, bo mieliby co opowiadać o sobie, a ich historie nastroiłyby emocjonalnie czytelnika na ponowne z nimi spotkanie. Żal zwłaszcza ciekawie zapowiadającego się wątku o dość skomplikowanych relacjach uczuciowych między ojcem a synem, mających swe podłoże w tajemniczym życiorysie tego pierwszego. Cieszę się, że autor nie rozwinął wątku miłosnego, dając pierwszeństwo walce z krvoijacami.



Willem! Przecież ty umarłeś!




Fabuła trochę rozczarowuje. Niezwykły zgon pierwszej ofiary dość szybko zostaje odarty z welonu zagadkowości. Autor prześlizguje się po kolejnych wydarzeniach, jakby chciał jak najszybciej dotrzeć do finału i podać czytelnikowi deser w postaci ostatecznego wyjaśnienia. Niepokój podtrzymywany jest przez znane rekwizyty powieści grozy – szybko zapadający zmrok (świt upiorów), cmentarz, duchy, chatkę na skraju wsi, odciętą od reszty świata i zimową porę, ale po jakimś czasie nadmiar gonitwy żywych za umarlakami i odwrotnie odziera książkę z grozy. Pozostaje uczucie niedosytu i pytanie o tytułową sprawczynię całego zamieszania.

Mimo że niewysokich lotów, książka bez wysiłku wciąga czytelnika w zimową krainę ociekających krwią nosferatu, strigoii i innych vrykolaków. Wyrafinowani znawcy literatury fantasy pewnie będą kręcić nosem. Młodszemu, mniej wyrobionemu czytelnikowi, może się spodobać. Nie jest długa; ot, lekka, przyjemna lektura w sam raz na nudną podróż pociągiem z Warszawy do Wrocławia.






* Cytaty pochodzą z książki M. Sedgwicka : “Królowa Cieni”.



Tytuł: Królowa Cieni
Autor: Marcus Sedgwick
Wydawnictwo: Nasza Księgarnia
Tłumaczenie: Maciejka Mazan
Data i miejsce wydania: Warszawa 2010
Oprawa: miękka
Liczba stron: 218
ISBN: 978-83-10-11719-9
Ostatnio zmieniony śr 16 lut, 2011 przez Mariola Kruszewska, łącznie zmieniany 1 raz.
Ojcze nasz, (...) przyjdź królestwo Twoje.

Nie uczę, nie mam patentu na rację. emde
Awatar użytkownika
Mariola Kruszewska
Posty: 12383
Rejestracja: czw 24 lip, 2008
Lokalizacja: Mińsk Mazowiecki

Post autor: Mariola Kruszewska »

Marcus Sedgwick "Pocałunek śmierci"

W książce „Pocałunek śmierci” Marcus Sedgwick sięgnął po tematykę wampiryzmu, znaną już z jego poprzedniej powieści „Królowa cieni”. Można traktować tę lekturę jako kontynuację, ale śmiało się obroni jako niezależny utwór.


Wenecja robi z ludźmi, co chce. (…) To miasto wyssie cię, a potem wypluje. Ostrzegam cię.*


Autor przenosi akcję z zaśnieżonej i ponurej Transylwanii do przygotowującej się do karnawałowego szaleństwa Wenecji. Mimo pozorów zabawy, miasto poprzecinane kanałami wypełnionymi mętną wodą, kontrolowane przez groźnego Inkwizytora i jego szpiegów, mroczne i tajemnicze nie zachęca do odwiedzin. Ludzie ukrywają pod maskami swe prawdziwe oblicza. Pławią się w przepychu i nienawiści, a zasady moralne dawno wyprowadziły się z tego miasta. W ciemnych zaułkach czai się zło.


Jaka smutna jest ta dziewczyna (…). Jaki smutny jest ten zrujnowany dom.



Do Wenecji przybywa zagubiony i nieświadomy zagrożenia Marko. Szuka ojca, który zniknął jakiś czas temu. W poszukiwaniach towarzyszyć mu będzie urocza, zdesperowana Sorrel, licząca na to, że ojciec Marka, lekarz i aptekarz, wyleczy jej obłąkanego, cierpiącego na insomnię ojca.

Pierwsze strony książki są obiecujące. Mroczna, niepokojąca atmosfera Wenecji przenika czytelnika dreszczem. Złowróżbny klimat buduje napięcie oczekiwania na dramatyczny przebieg zdarzeń. Równolegle do historii Marka i Sorrel wije się opowieść o skrzywdzonej przed wiekami dziewczynie, zapowiadająca wzrost emocji. Niestety, nic takiego nie następuje. Akcja toczy się szybko, zbyt szybko. Rozgrywające się w imponującym tempie wydarzenia są niedopracowane, pozbawione szczegółów i wyhamowania przed punktami zwrotnymi. Brak stopniowania napięcia sprawia, że kolejne fakty przyjmowane są bez zbytniego zainteresowania. Nie rekompensuje tego nawet pojawienie się enigmatycznej postaci – mrocznego rycerza, mrukowatego wybawiciela z szablą. Obłok tajemnicy, spowijający dziwnego mężczyznę, bardzo szybko zostaje rozwiany i zagadka przestaje być zagadką, zwłaszcza dla tych czytelników, którzy znają „Królową Cieni”. Szkoda, bo motyw znużonego walką pogromcy wampirów aż prosi się o pogłębiony rys charakterologiczny. Także główni bohaterowie opisani są w sposób powierzchowny, bez zagłębienia się w ich psychikę. Autora nie interesuje, co czują i jak przeżywają niecodzienne przygody, z których ledwo uchodzą cało.

Pozytywnie można ocenić sportretowanie wampirów, które zaskakuje czytelnika. Chciałoby się więcej takich momentów, zwłaszcza, że finał bardzo rozczarowuje prostotą i oczywistością rozwiązania.



*Cytaty pochodzą z książki „Pocałunek śmierci”






Tytuł: Pocałunek śmierci
Autor: Marcus Sedgwick
Tytuł oryginału: The Kiss of Death
Tłumaczenie: Maciejka Mazan
Wydawnictwo: Nasza Księgarnia
Data i miejsce wydania: Warszawa 2010
Wydanie: I
ISBN: 978-83-10-11720-5
Format: 130 x 197 mm
Liczba stron: 264
Cena: 29,90
Ostatnio zmieniony śr 16 lut, 2011 przez Mariola Kruszewska, łącznie zmieniany 1 raz.
Ojcze nasz, (...) przyjdź królestwo Twoje.

Nie uczę, nie mam patentu na rację. emde
Awatar użytkownika
Mariola Kruszewska
Posty: 12383
Rejestracja: czw 24 lip, 2008
Lokalizacja: Mińsk Mazowiecki

Post autor: Mariola Kruszewska »

Wojciech Mann „Rock Mann, czyli jak nie zostałem saksofonistą”


Z twardej, kolorowej okładki uśmiecha się do mnie jeden z moich ulubionych dziennikarzy muzycznych, obdarowany specyficznym poczuciem humoru, znanym widzom i słuchaczom z rozlicznych programów. Nikt, tak jak on, nie potrafi np. zaprezentować banalnej, jak by się mogło wydawać, informacji o pogodzie. To pan Wojciech Mann, inteligentny, dowcipny, ironiczny – jak jego książka „Rock Mann, czyli jak nie zostałem saksofonistą”.

Zanim pojawiła się w szerokim obiegu czytelniczym, już stała się bestsellerem. Nazwisko autora podziałało niczym magnes.

Doświadczenie i wiedza Manna, jego wkład w rozwój rynku muzycznego, organizowanie i współorganizowanie wielu przedsięwzięć artystycznych, w końcu – kształtowanie muzycznego gustu daje autorowi prawo do bycia w tej dziedzinie autorytetem. Wobec czytelnika pozostaje tylko niczego nienarzucającym autorem wspomnień, które z jego punktu widzenia są na tyle ciekawe, by poznało je szersze grono odbiorców.


Dwóch bardzo znanych instrumentalistów jazzowych z USA, których nazwiska na wszelki wypadek pominę, poruszyło bardzo delikatny temat. Siedząc w lobby hotelu Europejskiego pytali mnie dyskretnie, gdzie tu można dostać „coke”. Jako chłopiec młody, prostolinijny, o jasnym spojrzeniu, nawet nie podejrzewałem, że pytają o coś innego niż o coca-colę.*


Dziś kuriozalne sytuacje, jak wyżej opisana, w których artysta z wypasionego Zachodu stykał się z siermiężną rzeczywistością Wschodu, podane lekko i z humorem, zapewne rozśmieszą niejednego czytelnika. Odarte z zabawności zmuszają do refleksji – jakże szare i smutne to były czasy dla mieszkańców nadwiślanego kraju. Doskonale pamiętam szpilkowy gramofon (Bambino 3) i pocztówki dźwiękowe. Nawet obciążanie niesfornej igły monetą dziesięciozłotową znam z autopsji. Żałuję, że nikt mnie wcześniej nie uświadomił, do czego służyć może tłuszcz spożywczy, a m.in. takie ciekawostki Mann z lubością kolekcjonera wyciąga ku uciesze gawiedzi.


Każdy, kto w jakiś tajemniczy sposób zdołał zapewnić sobie dostęp do zachodnich płyt z muzyką rozrywkową, był obiektem mojego podziwu i uwielbienia.


W socjalistycznej rzeczywistości muzyka narzucana przez rodzime audycje radiowe daleka była od rockandrollowego klimatu serwowanego przez zachodnie stacje, z których palmę pierwszeństwa w Polsce dzierżyło szumiące Radio Luxembourg. – Tam rozciągał się ocean muzyki, o jakiej marzyłem – nie tylko on.

„Rock Mann…” to pamiętnik naszpikowany anegdotami. Autor, delikatnie kamuflując wielkość inwencji własnej, opowiada o zdobywaniu cudem płyt, o tworzeniu niemal od zera muzycznej prasy, Radia Kolor i o tym, jak ze strefy marzeń wyłaniały się i nabierały realnych kształtów kosmiczne w owym czasie projekty – koncerty takich tuzów jak The Rolling Stones. Najciekawszym wspomnieniem jest wg mnie opowiastka o naprędce zorganizowanej prywatce z udziałem członków zespołu The Animals. Ale przede wszystkim jest to książka o wielkiej miłości do muzyki.


Autor wspomina swoich współpracowników, podobnych mu wielbicieli dobrej muzyki, którzy chcieli zmieniać świat (muzyczny też), opowiada także o tych, którzy nowemu rzucali po cenzorsku kłody pod nogi, ale odpuszcza po chrześcijańsku pławienie się w zemście.


Książka wydana jest bardzo starannie. Zdobi ją wiele fotografii. Dodatkowy plus stanowi zamieszczenie przez autora „list osobistych”, rankingu pięciu „naj” (subiektywnie najlepszych albo najgorszych np. filmów muzycznych).


Książki nie czytałam, książkę czytał mi autor swoim niskim, nosowym głosem, z którym jestem oswojona od dzieciństwa. Przeczytał szybko, zbyt szybko. Pozostał niedosyt. Ta fascynująca lektura zawodzi przede wszystkich tych czytelników, którzy oczekiwali pikantnych szczegółów lub sensacji rodem z polskiej sceny muzycznej. Ale kto zna Wojciecha Manna, ten wie, że to dalekie od jego eleganckiej powściągliwości i dystansu wobec rzeczywistości.




* Wszystkie cytaty pochodzą z książki Wojciecha Manna „Rock Mann, czyli jak nie zostałem saksofonistą”

ISBN: 978-83-240-1459-0
Rok wydania: 2010
Wydawnictwo: Znak
Oprawa twarda
Ilość stron: 220
Format: 165×215
Cena detaliczna: 39,90 zł




_________________
Ostatnio zmieniony śr 16 lut, 2011 przez Mariola Kruszewska, łącznie zmieniany 1 raz.
Ojcze nasz, (...) przyjdź królestwo Twoje.

Nie uczę, nie mam patentu na rację. emde
Awatar użytkownika
Mariola Kruszewska
Posty: 12383
Rejestracja: czw 24 lip, 2008
Lokalizacja: Mińsk Mazowiecki

Post autor: Mariola Kruszewska »

Marcin Wolski „Cud nad Wisłą”

Co by było, gdyby…
Co by było, gdyby Piekło porozumiało się z Niebem w kwestii Polski? Zawarło pakt o nieagresji? Odpuściło sobie gnębienie tego srodze doświadczonego przez los państwa? Zapewne historia tego świata potoczyłaby się zupełnie inaczej. Zapewne…
Autor „Cudu nad Wisłą”, satyryk, pisarz, poeta, dziennikarz Marcin Wolski daje się uwieść tej wizji. Oto Szatan zakłada się z Aniołem i odstępuje na rok od siania zamętu w nadwiślańskim kraju. Jest 12. września 1989, czas przemian ustrojowych, dla Polski Wolskiego - kokosowy czas.

Daj im wodza na miarę wyzwań.*

Autor modyfikuje najnowszą historię. Oto na czele rządu staje dawny przywódca „Solidności”, Lew Szwendała. Czytelnik bez trudu zestawi tę postać z byłym prezydentem, ale pisarz serwuje sporą dawkę zaskoczenia – Szwendała to wódz mądry, inteligentny, powściągliwy, znający kilka języków obcych, odpowiedzialny. Wie, jak rozmawiać z przywódcami wielkich mocarstw, z kim nawiązywać kontakty, zawierać sojusze, by nasz kraj rósł w siłę, a ludziom… itd. Sam zdumiony tą nagłą przemianą, nie skupia się nad ich przyczyną, ale wykorzystuje pro publico bono, całą swoją energię poświęca służbie narodowi, kierując się wyłącznie dobrem powierzonego mu państwa.

- Tylko jakie państwo? – pomyślał Szwendała – Według Platona czy Arystotelesa? A może ideałem, który należało rozważyć, było „Państwo Boże” św. Augustyna?
Przestraszył się. Nigdy dotąd podobne myśli nie chodziły mu po głowie.


Nie waha się przyznać do błędów. Ze skruchą wyznaje, że był TW Ciulkiem. Charakterystyka tej postaci pozostawia jednak pewien niedosyt – nie jesteśmy świadkami przemiany; autor nie pokazał nam Szwendały przed metamorfozą, a szkoda, bo efekt kontrastu wzmocniłby przekaz.
Wolski nie przestaje zaskakiwać czytelnika. Nad Wisłą następuje seria cudownych zjawisk. Kraj pnie się ku prawdziwej wolności i niezależności politycznej. Zdrajcy narodu zostają ukarani (nieliczni, których gryzie sumienie, sami wymierzają sobie sprawiedliwość), ubecy odsunięci od sprawowania władzy, żadnych układów z dawnym aparatem partyjnym, żadnej grubej kreski, wzorcowa prywatyzacja, skok gospodarczy na miarę tygrysa Europy.
Czy rzeczywiście mogłoby tak być, zdaje się pytać autor? Przykro uświadomić sobie, ile Polska zaprzepaściła przez układy, małostkowość, tchórzostwo w podejmowaniu decyzji, chciwość i głupotę. Pisarz zmusza czytelnika do niewesołej refleksji.
W książce Wolskiego postacie są historyczne, noszące jedynie z lekka zakamuflowane nazwiska, np. Karuzelski, Kiszonka, Turoń, bracia Indykiewiczowie. Parodia nazwisk zasługuje na wysokie uznanie. Głównie od intencji i inwencji tych przywódców, posunięć słusznych bądź nie zależy przyszłość narodu. Póki co, kraj kwitnie. Niebawem stanie się potęgą. Czyżby? Po roku i tygodniu karencji wkracza do akcji Diabeł i to wkracza w sposób mrożący czytelnikowi krew w żyłach. Autor pozostawia czytelnika z przerażającą refleksją - może jednak wcale nie mogłoby być tak pięknie? Znamienna staje się opinia Szatana:

Tutejsi ludzie pozostaną sobą. Zdemoralizowaną postsowiecką hołotą, która szybko znudzi się demokracją i zatęskni do dawnego pana. (…) A jakich mają przywódców? Chłopokróla i salonowych inteligenciaków, którzy umierają ze strachu przed własnym narodem, że pewnego dnia rozliczy ich minione grzeszki i wytknie im nie najlepsze pochodzenie etniczne. (…) Ten skądinąd sympatyczny narodek skazany jest na wieczną niemoc, na kordianizm, walenrodyzm, uwikłanie między apatią tumiwisizmu i euforią mesjanizmu, który po niewczasie przekształca się w kundlizm…

Książka jest smutna w swojej wymowie, ale czyta się ją z uśmiechem, bo zabawna. Wolski to przecież satyryk, twórca politycznych szopek noworocznych, polskiego ZOO. Jędrny język, kwieciste porównania, metafory czasami na granicy dobrego smaku, żart – to atuty stylu. W charakteryzowaniu swoich bohaterów wyciąga niekiedy fakty, za które charakteryzowani mogliby się obrazić. Czyżby prywatne rozgrywki odwetowe?
Aby nie zanudzić czytelnika polityką z pogranicza fantasy, serwuje dodatek: wątek miłosno – kryminalny z Diabłem – a jakże – w tle. Szatan raz przybiera imię Pokusa, innym razem Aborcja. Ten aspekt książki współgra z wielką polityką poprzez powiązania rodzinne i zawodowe bohaterów, aby spleść się z nią na dobre w tragicznym finale.
Książki nie polecam wszystkim urodzonym po 80. roku, nieznającym realiów epoki postsolidarnościowej na tyle, by odszyfrować nazwiska i wychwycić wszystkie niuanse związane z ich właścicielami. Dla nich będzie to nudna, bezrefleksyjna książka fantasy.





*Wszystkie cytaty pochodzą z książki Marcina Wolskiego „Cud nad Wisłą”.


Autor: Marcin Wolski

Tytuł: Cud nad Wisłą
Wydawnictwo: Czerwone i Czarne
Wydanie: Warszawa, 2010
Liczba stron: 272
Format: 145 x 225 mm
Oprawa: miękka
ISBN-13: 978-83-7700-007-6
Cena z okładki: 39,90 zł
Ostatnio zmieniony śr 16 lut, 2011 przez Mariola Kruszewska, łącznie zmieniany 1 raz.
Ojcze nasz, (...) przyjdź królestwo Twoje.

Nie uczę, nie mam patentu na rację. emde
Awatar użytkownika
Mariola Kruszewska
Posty: 12383
Rejestracja: czw 24 lip, 2008
Lokalizacja: Mińsk Mazowiecki

Post autor: Mariola Kruszewska »

Helena Janeczek "Jaskółki z Monte Cassino"


Czy historia to rozdział zamknięty? Czy należałoby umieścić ją w przezroczystej szkatule i zalać formaliną? W jakim stopniu oddziałuje na współczesnego człowieka, determinując jego poglądy, charakter, zachowanie? Pytania takie stawia sobie i czytelnikom powieści „Jaskółki z Monte Cassino” jej autorka – Helena Janeczek.

Pisarka, urodzona w Niemczech w rodzinie polsko-żydowskiej, mieszka obecnie we Włoszech. Informacja ta jest dla czytelnika o tyle istotną, iż w swej książce porusza ona problematykę dotyczącą głównie tych właśnie narodów. Autorka sama o sobie mówi: „nie jestem historykiem”, jednakże z zapałem naukowca zbiera szczątki informacji, dociera do dokumentów i relacji prawdopodobnie ostatnich już żyjących świadków wydarzeń, których zbeletryzowane wspomnienia, stanowią serce książki.


Odrodzony klasztor powiedział mu, że rzeczy można ponownie odbudować, a ludzi nie: nawet tych, którzy przeżyli wojnę i zniszczenie.
*


Autorka stworzyła rój małych epopei, wachlarz zazębiających się ze sobą opowiadań, dotyczących wojennych i powojennych losów żołnierzy, wygnańców i więźniów różnych nacji, a także współczesnych im obywateli świata. Są wśród nich, m. in. Polacy, Żydzi, Maorysi, Hindusi, Włosi, a unifikatorem ich dziejów staje się bitwa o Monte Cassino. Często niekompletne wycinki ich życiorysów, jawią się korytarzami splątanymi w gigantyczny labirynt II wojny światowej.

Książka dostarcza sporo materiału historycznego, dotyczącego wybranych etapów bitwy. Dbałość o szczegóły może jednak znużyć czytelnika, nie znajdującego upodobania w zagłębianiu się w problematykę militarną. Bardziej interesującym wydaje się być rys charakterologiczny uczestników walk, zachodzące w ich psychice przemiany, analiza przyczyn politycznych, skomplikowanych i niezależnych od woli żołnierzy, które rzuciły ich w sam środek II wojny światowej. Beznamiętny opis, pozorny brak emocji w relacji okrucieństw popełnianych przez Francuzów we włoskich miasteczkach, pozorowane niezaangażowanie narratorki, budzą w czytelniku zasadną empatię.

Dzięki pieczołowitości i precyzji spisanych wspomnień świadków, trybików wojennej machiny, czytelnik ma szansę pojąć, jak bezkresną otchłanią była wojna, w której bitwa, zabierająca setki istnień ludzkich, jawi się jedynie epizodem. Cóż więc znaczy pojedynczy żołnierz…

Pisarka sprawiedliwie oddaje hołd męstwu polskich żołnierzy, walczących na obcej ziemi o ojczyznę, która się ich następnie wyprze. Jednocześnie stawia pytania o kwestię antysemityzmu w dowództwie II Korpusu. Przyznaje, że wśród wielonarodowej społeczności współczesnej Italii, tylko po kimś takim, jak taksówkarz z Kielc, można spodziewać się wiedzy o udziale Polaków w wyzwoleniu Włoch. Przy okazji tego spostrzeżenia porusza również kwestię kieleckiego pogromu. Podkreśla udział żołnierzy narodowości żydowskiej w walkach u boku generała Andersa.

II wojna światowa (…) łączy i dzieli ludzi. Zbyt jest ogromna, by ją pochwycić, a mimo to jej życia i jej śmierci nadszarpnięte zapomnieniem są zbyt prawdziwe, by nie trzymać się jak najwierniej źródeł, które znaczą ich trajektorie i dokumentują przejście z jednego kontynentu na drugi, z czasu przeszłego w teraźniejszość.


Autorka zadaje jeszcze jedno ważkie pytanie: co z tymi, którzy nie walczyli, ale którym udało się przeżyć? Jakie żenujące fakty ukrywają na dnie wspomnień? Jak to możliwe, że jej ojciec – Żyd – przetrwał Holocaust? Czy my – współcześnie żyjący, nieznający i nierozumiejący koszmaru wojny, mamy prawo ich o to indagować?


Czym staje się kłamstwo, kiedy jest rzeczą zbawienną?


Refleksje nurtujące czytelnika, a sprowokowane pytaniami odważnie stawianymi przez autorkę, są największym atutem tej książki. Równie wielkim plusem jest wzniecenie poczucia dumy z przynależności do najmężniejszych i najszlachetniejszych narodów świata. Dla przeżycia takich impresji powieść warto przeczytać.

Tłumaczenie i korekta tekstu oraz styl, w jakim książka została napisana (przetłumaczona), pozostawiają wiele do życzenia. Długie, zawiłe zdania nużą odbiorcę. Błędy językowe (np. wszechobecne „za wyjątkiem”), powtórzenia leksykalne, błędy ortograficzne i liczne tzw. literówki – rażą.


Mariola Kruszewska


*Wszystkie cytaty pochodzą z książki Heleny Janeczek „Jaskółki z Monte Cassino”.



Dziękujemy wydawnictwu Replika za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego.


Autor: Helena Janeczek
Tytuł: Jaskółki z Monte Cassino
Przekład: Graziana Melillo i Bartosz Budzyński
ISBN: 978-83-7674-080-5

Wydawnictwo: Replika
Rok wydania: 2010
Nr wydania: I
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Stron: 354
Cena: 34,90 zł

Dodano 2 Cze 2011, 17:42:

Jesús Bastante Liébana ?Schizma?




Skutki cnót nawet najlepszego z ludzi w wielkim stopniu zależą, niestety, od czasów, w jakich przyszło mu żyć.*


Lubię książki historyczne, toteż z ciekawością sięgnęłam po powieść Jesúsa Bastantego Liébany ?Schizma?. Książka przenosi czytelnika do XVI wieku. Opisuje przełomowy moment nie tylko w historii Kościoła, ale i całego świata ? początki reformacji. Jej skutki trwają do dziś i to nie tylko w wymiarze duchowym, religijnym czy kulturowym, ale i polityczno-społecznym. Autor drobiazgowo analizuje jej przyczyny, zadając pytanie, dlaczego doszło do rozpadu jedności Kościoła i jakie motywy kierowały poczynaniami tych, którzy mieli decydujący wpływ na przebieg wydarzeń.

Błagam cię: pomyśl o swoim ludzie, Marcinie. Przez ciebie świat stanie w płomieniach.


Główne figury tego dramatu to Marcin Luter, reformator, i papież Hadrian VI. Luter występuje przeciwko nieprawościom szerzącym się wśród duchowieństwa i dąży do odnowy Kościoła, papież usiłuje ocalić jego jedność, uzdrowić go moralnie, skierować na właściwą drogę, z której zboczył jego poprzednik Leon X i odzyskać naderwane zaufanie wiernych. Przyświeca im zatem wspólny cel. Autor gloryfikuje obydwie postaci, upatrując w nich narzędzie Boga, co często podkreśla ustami swych bohaterów. Nie są to bynajmniej bohaterowie papierowi. Te historyczne postacie stają się nam bliższe poprzez ich wnikliwą charakterystykę. Autor ukazuje determinację w działaniu z jednej strony, a przytłoczenie wątpliwościami z drugiej; bohaterowie są po ludzku rozdarci i niepewni swoich decyzji, opadają ich rozterki i wahanie. Najdobitniej świadczą o tym zmagania Lutra z demonami.
Ich dobre intencje przekreślają ludzie dbający jedynie o dobra ziemskie, ludzie drugiego planu, których chciwość i żądza władzy jednoczy ze sobą, prowadząc do intrygi i zbrodni ? otrucia papieża, który chciał naprawić Kościół

Zdradziliśmy kiedyś Rzym?

Obok tych kluczowych postaci, mających zadecydować o przyszłości chrześcijańskiej Europy, znajduje się cesarz Niemiec Karol V, miotający się pomiędzy dochowaniem lojalności Rzymowi a utrzymaniem niezależności świeckiej władzy. Pojawiają się także inne równie ważne dla toku przemian postacie, jak przedstawiciel potężnego rodu Medyceuszy - późniejszy papież Klemens VII, założyciel zakonu jezuitów - Ignacy Loyola, kardynałowie i biskupi Kurii, książęta niemieccy.
Bohaterowie ci kierują się na ogół przyziemnym, doraźnym interesem lub przeciwnie - służą wielkiej idei, wierząc, że dana jest im przez samego Boga. Trwa walka o władzę, o rząd dusz i kieszeni, o wpływy. Racje duchowe ścierają się z interesem społecznym i politycznym. Polityka okazuje się dziedziną, w którą uwikłane są ludzkie namiętności. To nie argumenty rozumu, racje powszechnego dobra ale kwestia ludzkiej ułomności decyduje o przyszłości świata. Historią rządzą niezaspokojone ambicje, chwilowa niedyspozycja, głupota, zachcianka, a w końcu przypadek, ślepy los. Wielcy dyrygenci kierują się przyziemnymi ludzkimi namiętnościami - niechęcią, zawiścią, sympatią i antypatią. Dopiero na drugim planie pojawia się szerszy kontekst i dobro publiczne.

(?)abyśmy potrafili znaleźć to, co nas łączy, i uczynić silniejszym od tego, co pół tysiąclecia później wciąż nas dzieli.


Liébana nie opowiada się wyraźnie za żadną ze stron, pozostawiając czytelnikowi dużo miejsca na własny osąd. Stara się raczej usprawiedliwiać działalność Lutra, bronić słuszności motywów kierujących nim. Ukazując błędy po jednej i drugiej stronie, szuka tego, co łączy. Dedykacja autorska niesie za sobą bardzo wymowne przesłanie.
Sądzę, że powieść zawiera również ważne spostrzeżenie mające charakter uniwersalny ? mariaż polityki z religią był i pozostaje sprawą trudną, rodzi emocje i konflikty, jedna strona wykorzystuje drugą do realizacji własnych celów, ale pozostaje w nierozerwalnym związku. Świadectwo tego daje nam dziś wyraźnie współczesny świat.
Książce trudno odmówić walorów poznawczych. Zawiera sporo szczegółów i faktów nieznanych na ogół nikomu poza parającymi się tą tematyką. Fragmentami powieść zaczyna przypominać podręcznik do historii, czego przyczynę należy upatrywać także w stylu pisarza, przypominającym naukowy wywód. Na końcu książki autor zamieścił przejrzyste, obszerne kalendarium zawierające spis najważniejszych wydarzeń, ułatwiające czytelnikowi orientację w czasie.





*Epitafium na nagrobku papieża Hadriana VI. Wszystkie cytaty pochodzą z książki J. B. Liébany ?Schizma?.



Jesús Bastante Liébana ?Schizma?
Wydawnictwo: Esprit
Data i miejsce wydania: Kraków, 2010, wyd. I
ISBN: 9788361989196
Ilość stron: 310
Cena : 34,90 (oprawa miękka)
Ostatnio zmieniony czw 01 sty, 1970 przez Mariola Kruszewska, łącznie zmieniany 1 raz.
Ojcze nasz, (...) przyjdź królestwo Twoje.

Nie uczę, nie mam patentu na rację. emde
Awatar użytkownika
Mariola Kruszewska
Posty: 12383
Rejestracja: czw 24 lip, 2008
Lokalizacja: Mińsk Mazowiecki

Post autor: Mariola Kruszewska »

Charles Bowden „Mordercze miasto. Meksykańskie lekcje umarłych.”


Mamy jajka, chili, dynie squash, tortille. I śmierć.*


„Mordercze miasto. Meksykańskie lekcje umarłych” Charlesa Bowdena to jedna z najtrudniejszych książek, jakie kiedykolwiek czytałam. I nie mam tu na myśli stylu pisarza, a treść. Autor opisuje sytuację w jednym z najbardziej niebezpiecznych miejsc na świecie, Ciudad Juarez, meksykańskim mieście graniczącym z USA, rządzonym przez potężny kartel narkotykowy.
To nie jest książka sensacyjna, brak w niej fabuły. To literatura faktu o dziennikarskim rysie, tworzona w suchym, prawie beznamiętnym stylu. Może to dzięki tej pozornie pozbawionej emocji relacji czytelnik jest w stanie dotrwać do ostatniej kartki prowadzony przez ulice, na których powiedzenie „stracić głowę” nabiera pierwotnego znaczenia.

W ciągu pierwszych jedenastu dni sierpnia zabito 75 osób. 11 sierpnia, w poniedziałek, zlikwidowano piętnaście.

Nasycenie książki makabrycznymi opisami zbrodni a zwłaszcza ich niekończąca się wyliczanka sprawia po jakimś czasie wrażenie na czytelniku, że został wciągnięty w jakąś surrealistyczną, odrealnioną, makabryczną historię dziejąca się poza rzeczywistym światem, jak w jakimś koszmarnym śnie.
W Juarez przemoc, gwałt i morderstwo są tak częste, że przestają szokować. Gangi narkotykowe toczą wojny przeciwko sobie, korumpują urzędników, wojsko i policję, te zaś mordują niewygodnych i niepokornych na ich zlecenie. Przerażająca większość zbrodni nie zostanie osądzona, często nie zostaną nawet odnalezione ciała zakopane gdzieś na pystyni a sprawcy nie zostaną ukarani. Żyjący w biedzie mieszkańcy Juarez darmo upominają się o sprawiedliwość. Większość śledztw jest umarzana. Nie można ufać ani władzy, ani służbom mundurowym. Zaufanie to jedynie słowo bez pokrycia w rzeczywistości morderczego miasta. Pozostaje być ślepym i głuchym na wszystko, co się dzieje wokół, by nie stać się kolejną ofiarą codziennych polowań.
Autor zdaje się stawiać pytanie – jak mogło dojść do takiej obłędnej anarchii? Źródłem degrengolady były narkotyki. Pierwsza fala przestępstw obejmowała środowiska zajmujące się narkotykowym handlem. Kolejne zabierały ze sobą coraz więcej niewinnych ofiar, często przypadkowych, wśród nich dzieci. Nasycenie książki makabrycznymi opisami zbrodni, wymyślnych tortur, zbiorowych gwałtów a zwłaszcza ich niekończąca się wyliczanka sprawia po jakimś czasie wrażenie na czytelniku, że został wciągnięty w jakąś surrealistyczną, odrealnioną historię dziejąca się poza rzeczywistym światem, jak w koszmarnym śnie.

Niektóre mordy są sprawką karteli narkotykowych. Niektóre – policji stanowej i federalnej, jeszcze inne – meksykańskiego wojska. Teraz można zginąć na różne sposoby.

Jak w takiej sytuacji egzystuje szary mieszkaniec Juarez? Może przystosować się, wstąpić na służbę do którejkolwiek wojskowej formacji albo do gangu, żyć w miarę dostatnio ale bez gwarancji, że długo. Może oczywiście próbować żyć normalnie – pracować za grosze, ale i to nie daje gwarancji, że za rogiem nie trafi go jakaś zabłąkana policyjna kula. Może w końcu, tak jak jedna z bohaterek książki, postradać zmysły.
Autor nie pozostawia złudzeń: jest źle, a będzie jeszcze gorzej. Spirala nienawiści, przemocy, bezkarności nakręca się nadal, lista ofiar nie została zamknięta i stale się wydłuża.
To ponura, przytłaczająca książka. Pozostawia czytelnika w strachu i poczuciu zagrożenia, że świat bezprawia zrodzony w meksykańskim mieście może rozrosnąć się i zapukać do jego ciepłego domu. Już dziś nie można zasypiać w poczuciu bezpieczeństwa.



*Wszystkie cytaty pochodzą z książki „Mordercze miasto”.








Tytuł: Mordercze miasto. Meksykańskie lekcje umarłych.
Autor: Charles Bowden
Tłumaczenie: Emilia Skowrońska
Wydawnictwo: Replika
Wydanie polskie: 11/2010
Liczba stron: 360
Format: 145 x 205 mm
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
ISBN-13: 978-83-7674-079-9
Cena z okładki: 34,90 zł
Ostatnio zmieniony wt 01 lis, 2011 przez Mariola Kruszewska, łącznie zmieniany 1 raz.
Ojcze nasz, (...) przyjdź królestwo Twoje.

Nie uczę, nie mam patentu na rację. emde