Nadzieja umiera, gdy...

 Moderator: Tomasz Kowalczyk

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
Kornelia Romanowska
Posty: 141
Rejestracja: sob 04 paź, 2008

Post autor: Kornelia Romanowska »

A to mój debiut w tym dziale, więc proszę o wyrozumiałość :)
Pisane do Konkursu Autorskiego na innym forum - Kolekcja Anielskich Opowieści.

[size=99px]Nadzieja umiera, gdy nie potrafimy jej odnaleźć w sercu[/size]

Miałam pięć lat, gdy mama powiedziała mi o mojej nieuleczalnej chorobie. Następnych pięć minęło nam na podróżowaniu po kraju od kliniki do kliniki w poszukiwaniu kogoś, kto mógłby mi pomóc.
- Nie martw się, skarbie – mawiała, a z jej oczu kapały łzy. Próbowałam jej wierzyć, w końcu nie mogłaby mnie okłamać, prawda? Mimo że nie rozumiałam za wiele z tego, co mówili lekarze, zdawałam sobie sprawę, że nie mówią o mnie dobrze. Z dnia na dzień stawałam się słabsza, obolała. Przyglądałam się załamanej mamie, która ze wszystkich sił próbowała zachować przy mnie twarz.
Coraz częściej myślałam, jak to wszystko skończyć – nie musieć czuć tego otępiającego bólu, który nie chciał odejść, co zrobić, by na jej twarzy znowu pojawił się uśmiech, niewymuszony, a prawdziwy, taki z głębi serca.
Coraz częściej chciałam po prostu zniknąć. Leżałam w szpitalnym łóżku, podłączona do aparatury, czując woń śmierci i chciałam, by ktoś mnie w końcu stąd zabrał.
Miałam trzynaście lat, gdy moje marzenie się spełniło. Nie było to ani straszne, ani cudowne – po prostu było takie, jak powinno być. Nie czułam się już samotna. Pragnęłam jedynie, by ona sobie poradziła, by nie pochłonęła jej pustka. Pragnęłam, by na nowo odnalazła sens w swoim życiu.
Ten dzień okazała się zbawieniem – dla mnie i dla niej. Choć dla każdej z nas miał inny wymiar.
Ale nim opowiem wam o tym, co w tym dniu czułam, musicie poznać historię jego i jej.


Ojciec opuścił je, gdy dowiedziały się z o chorobie. Nie potrafił sobie z tym poradzić, a smutki koił alkoholem, odcinając się tym samym od świata, w którym go potrzebowały niemal tak mocno jak powietrza. Joseph długo myślał nad odejściem, czekając, aż ta myśl zakiełkuje w głowie i rozprzestrzeni się po ciele, wrastając w każdą komórkę. Gdy był całkowicie pewny tego, że musi to zrobić, inaczej utonie, powiedział Elizabeth. Spodziewał się wybuchów histerii, płaczu, oskarżeń o to, że jest beznadziejnym ojcem i mężem, że powinien się leczyć, że jest bezduszny i nie ma uczuć. Spodziewał się czegokolwiek. Ona jednak uśmiechnęła się blado, położyła dłoń na jego ramieniu, po czym wskazała mu drogę.
Miała szkliste oczy i zaciśnięte wargi, jakby usilnie próbowała powstrzymać się przed płaczem. Joseph zawahał się. Kochał je, obydwie, i to bardzo mocno, jednak jakaś cząstka jego duszy mówiła mu, że jeśli zostanie, jeśli będzie próbował walczyć, nigdy więcej nie odnajdzie samego siebie, a wszystko, na co będzie mógł się zdobyć i próbować im zapewnić, zostanie prędzej czy później zniszczone.
- Przepraszam – wyszeptał jedynie, przechodząc przez próg.
Ostatni raz obejrzał się na dom, z którym wiązało się mnóstwo wspomnień – tych dobrych i tych złych, choć tych drugich było ostatnimi czasy zdecydowanie więcej. Czuł, jak boli go serce i przez chwilę nie mógł oddychać.
Spojrzał w twarz Elizabeth i rozpłakał się jak dziecko. Płakał tak kilka długich minut, myśląc o tym, co właśnie zrobił. Chciał tam wrócić, przeprosić ją i błagać o wybaczenie, zdawał sobie jednak sprawę, że podjął już decyzję i ona nigdy mu jej nie zapomni. Nie chciał ją obarczać kolejnym problemem.
Odszedł.
Jak później się dowiedziały, kilka miesięcy po odejściu znalazł sobie następną żonę. Niedługo po ślubie okazało się, że jest w ciąży. Trzy dni przed porodem, Joseph miał wypadek samochodowy. Zginął na miejscu.

Rozpaczałyśmy. Płakałyśmy. Modliłyśmy się. Obydwie czułyśmy, że ta historia źle się skończyła. Patrzyłam w jej oczy i widziałam, że obwinia siebie, tak jakby to ona doprowadziła do jego śmierci, a przecież żadna z nas nie mogła wiedzieć, co się stanie.
Pocieszałam ją, mówiąc, że tylko Bóg może decydować o życiu i śmierci.
- Jesteś bardzo mądra, kochanie – szeptała, po czym całowała mnie w policzek.
W tych czasach lubiłyśmy słuchać Sade. Puszczałyśmy jej piosenki tuż przed zaśnięciem.
- Kocham cię – powiedziała, gdy powieki już mi ciążyły.
Uśmiechnęłam się blado.
- Wzajemno – odparłam i zasnęłam, czując jej kojące dłonie na mojej głowie.


Czas mijał jakby w zwolnionym tempie. Dzień po dniu, tydzień po tygodniu, miesiąc po miesiącu. Elizabeth robiła wszystko w swojej mocy, by wynagrodzić córce przeżycia związane z odejściem ojca, ale i chorobą. Jeździły do kliniki, czekały na wyniki badań, a gdy Emma czuła się lepiej, znowu oddychały cieplejszym powietrzem, zupełnie jak kiedyś, gdy jedynym zmartwieniem było wymyślenie obiadu.
Elizabeth często rozmyślała nad swoim życiem. Tuż po zaśnięciu córki, siadywała na ganku domu i trzymając kubek gorącej herbaty w dłoniach, spoglądała w gwiazdy. Czuła wtedy spokój i swego rodzaju bezpieczeństwo. Nie było to może przepełniające radością uczucie, które odgrywa istotną rolę w życiu, jednak dla niej, w tych chwilach, oznaczało wszystko. Zdawało jej się, że ktoś u góry obserwują ją i jej poczynania, zsyłając trochę ukojenia na zmęczone barki.
Brakowało jej tego. Tego oderwania. Czasami myślała, że już nie spotka jej nic dobrego. I choć walczyła każdego dnia, przegrywała. Z naturą, z losem, z życiem i śmiercią. Przegrywała, jednak nigdy się nie poddała.
I nie miała zamiaru.
Dopiła herbatę do końca i ostatni raz uniosła wzrok w górę. Na ciemnym niebie pojawiła się jasna łuna, oznaczająca spadającą gwiazdę.
Elizabeth przymknęła powieki i wypowiedziała w myślach życzenie, po czym weszła do ciemnego domu, modląc się w myślach o jego spełnienie.

[size=99px]Jesteście we mnie mali i nie pomiarowi, schowani
pod mięśniami - raz, dwa, trzy nie liczę dalej; przecież wiem,
jak to się skończy.
Wybuchnę, jak ci przede mną - zasnę ostatnia
.[/size]

Dzień był słoneczny i pogodny, pierwszy od dawna. Przez okno przedostawały się jasne promienie, łaskocząc uśpione twarze. Wydawało się, że próbuje dostać się do najciemniejszych zakamarków pokoi, jakby czegoś poszukiwały.
Elizabeth uniosła powieki, po czym zerknęła na pogrążoną we śnie Emmę. Wyglądała spokojnie i bezbronnie. Mimowolnie w oczach kobiety pojawiły się łzy. Próbowała je odegnać, jednak już spływały po policzkach.
Ucałowała córkę w czoło i delikatnie szturchnęła.
- Wstawaj, skarbie, już pora – szepnęła cicho, po czym odgarnęła kosmyk z jej twarzy.
- Już? – spytała.
Elizabeth kiwnęła głową.
W ciągu dwóch godzin zdążyły się umyć, ubrać, zjeść śniadanie i przygotować do wyjścia. Emma wyglądała na szczęśliwą. Wyszła na ganek, by posiedzieć przez chwilę w samotności, napawając się zapachem kwiatów i słońcem na twarzy. Zdawała sobie sprawę, że to długo nie potrwa, Elizabeth była zbyt opiekuńcza, by pozwolić jej choćby na krótkie momenty osamotnienia.
Emma czekała na nią, spoglądając na ulice. Przechyliła lekko głowę i zamknęła oczy, gdyż światło zaczęło ją razić.
Poczuła to. Delikatny powiew ciepłego wiatru. Uniosła powieki i zobaczyła mężczyznę stojącego po drugiej stronie ulicy. Uśmiechał się lekko. I patrzył wprost na nią.
Zastanawiała się, kim jest i co tutaj robi, nie miała jednak zwyczaju rozmawiania z nieznajomymi. Mimo to przyglądała mu się nadal, a on jej. I przez te krótką chwilę wytworzyła się między nimi jakaś dziwna, irracjonalna więź. Emma poczuła się bezpieczna.

Gdybym zdecydowała się wtedy do niego podejść, może wszystko byłoby inaczej. Może by mi się udało. Co nie znaczy, że żałuję tego, gdzie jestem teraz. Bo nie żałuję. Dziwne było to, że przypominał mi ojca.
Nie miałam do niego żalu. Nie mogłam. Kochałam go. Nadal go kocham. I rozumiem w pewnym sensie. Nie był w stanie poradzić sobie z tym, co się działo. Sama nie mogłam sobie z tym poradzić przez dłuższy czas. Jednak zawsze wiedziałam, że mam oparcie w mamie i to dawało mi sił. Próbowałam walczyć – jeśli nie dla siebie, to dla niej. By móc sprawić jej radość.
I udawało mi się to. Naprawdę udawało.
Znacie to uczucie, gdy wszystko wokół zaczyna wirować, ale w tym pozytywnym sensie? Gdy czujecie, jak świat otwiera się specjalnie dla was, tylko po to, byście mogli zobaczyć, że koniec wcale nie jest końcem, tylko nowym początkiem?
Zaczynałam miewać te uczucia.
Gdy zobaczyłam tego mężczyznę na ulicy, miałam dwanaście lat. I dobrze wiedziałam, że ujrzę go ponownie.


- Przykro mi – powiedział lekarz.
Nie mogła oddychać. Czuła, jak wszystko wokół zaczyna znikać i zostaje tylko ona i Emma. Same, w tym nieprzyjemnym pomieszczeniu. Czuła, jak się zapada i nie może przestać.
Przytuliła się do córki i szeptała niezrozumiałe słowa, jakby w ten sposób mogła ją przywrócić do życia. Gładziła czoło, całowała policzki i tuliła się do bezbronnego ciała.
- Przecież ty żyjesz, prawda? Nie zostawiłabyś mnie, wiem o tym – mówiła ze wzrokiem utkwionym gdzieś ponad Emmą.
Lekarz zdążył wyjść, zdając sobie sprawę z tego, że w tym momencie ta kobieta przeżywa najgorszy koszmar.
Z oczu Elizabeth ciekły łzy. Krzyczała. Wyrywała sobie włosy z głowy. Nie mogła zrozumieć tego, co się właśnie stało. Tak długo walczyła o każdą sekundę bycia z nią, a teraz nie pozostało jej nic, prócz pustki. Tak długo walczyła, że nie pamiętała jak to jest być biernym. Patrzyła w zamknięte oczy córki i płakała. Płakała jak nigdy wcześniej i nigdy potem.
Położyła się obok Emmy, przygarniając bezwładne ciało do swojego i nuciła cicho kołysankę, którą Emma uwielbiała.
- Są anioły nad głową twą, chronią od zła, widzisz je, prawda? – Jej słowa dryfowały gdzieś w powietrzu, przerywane łkaniem.
Elizabeth po kilku godzinach zasnęła z głową wtuloną w ciało córki.

[size=99px]Toczą nas ognie, rozgrzane zmysły : toczą pośmiertne marzenia,
miasto powszednieje. Pamiętasz ten cierpki smak na języku? Bolą rany
otwarte wiarą. Bolą od betonowej zadanej pokuty.
[/size]

Następne dni mijały zbyt szybko. Elizabeth nie chciała nic jeść, nie chciała wychodzić, nie chciała nic, prócz powrotu córki, choć wiedziała, że jest to niemożliwe. Nie ubierała się, jedynie leżała w ciemnościach, opuszczona, i myślała o tym, że nie chce być sama na świecie.
Tego dnia słońce świeciło bardzo mocno. Elizabeth natchniona jakimś dziwnym przeczuciem wyszła na ganek, pozwalając promieniem na delikatne pieszczoty twarzy. Usiadła na schodach, jak zwykła robić to Emma i przymknęła oczy.
A gdy je otworzyła, stał przed nią. Piękny i jasny, co było dziwne, ale nie zastanawiała się nad tym. Spojrzała w jego twarz i uniesione kąciki ust. Nic nie powiedział, tylko stał, wpatrując się w jej udręczone oczy.
- Kim jesteś? – spytała.
Nie odczuwała strachu.
- Nazywam się Nathaniel.
Jego głos pieścił uszy. Chciała, by mówił więcej, czuła wtedy, jakby jakaś część jej duszy odżyła, choćby na chwilę.
- Piękne imię – wyszeptała, kierując wzrok na ziemię.
Nathaniel usiadł koło niej i położył dłoń na jej ramieniu.
- Nie wiem, jak to jest, ale wiem, że mnie potrzebujesz.
Elizabeth nie odzywała się. Pragnęła, by ktoś ją przytulił i powiedział, że wszystko będzie dobrze. Naprawdę tego pragnęła, ale gdzieś w głębi serca wydawało jej się, że jeśli to zrobi, zdradzi pamięć o córce, a tego nie chciała.
- Nie musisz się martwić. Emma jest w dobrych rękach.
Kobieta podniosła wzrok na Nathaniel, jakby nie rozumiała jego słów. Dopiero gdy spojrzała mu w oczy, w których odbijały się wszystkie jej uczucia, rozpłakała się i położyła głowę na jego ramieniu.
- Dziękuję.

Nie wiem, dlaczego wysłali Nathaniela, ale jak to się mówi, każdy potrzebuje ciepła. Moja mama potrzebowała go aż za dużo.
Moje dni mijały spokojnie. Obserwowałam jej poczynania, niekiedy chcąc powiedzieć, że nie powinna tak robić, że nie może, że przecież nie rozpłynęłam się w powietrzu, tylko czekam aż nadejdzie jej czas. Jednak nie mogłam. Najgorsze w byciu martwą jest to, że nie można już ingerować w to, co się dzieje na ziemi.
Dziękowałam więc opatrzności za to, że Niebo wysyłało Aniołów, którzy mieli pomóc osobom, takim jak mama, przezwyciężyć ból po stracie. Wybrali Nathaniela.
Ja już go widziałam. To on pomógł mi przejść i trzymał mnie za dłonie przez cały czas. Dzięki niemu nie bałam się tego, co mnie czeka.
Miałam nadzieję, że równie dobrze pomoże mamie.


Po kilku miesiącach od śmierci Emmy, Elizabeth zaczęła żyć. Wychodziła z domu, by pójść na grób córki i porozmawiać z nią. Tym razem jednak było inaczej. Pierwszy raz nie płakała, a uśmiechała się, opowiadając jej o Nathanielu.
Mówiła o tym, jak dużo jej pomógł, jak przywrócił ją do życia, jak sprawił, że chciała być szczęśliwa. Teraz wiedziała, że ponowne życie nie skreśla pamięci o bliskich osobach.
- Wiesz, skarbie, on jest naprawdę cudowny.
Wiem, mamo. Dbaj o niego.
- Dbam o niego. Robię mu obiady, które pałaszuje prawie z takim samym entuzjazmem, co ty.
Nie wiedziałaś, że anioły też jedzą?
- Czasami wydaję mi się, że jest aniołem.
Jest. Nie tylko dla ciebie.
- Pomaga mi na wszystkie możliwe sposoby. Nigdy nie sądziłam, że istnieją tacy ludzie.
Nie wiem, czy istnieją, ale on jest prawdziwy. Żałuj, że nie widziałaś jego skrzydeł.
- Chciałabym, byś była tu ze mną. Chciałabym móc znowu cię przytulić.
Jestem z tobą cały czas. Opiekuję się tobą.
- Kocham cię. Na zawsze.
Wzajemno, mamo.
Elizabeth poczuła delikatne muśnięcie wiatru na policzkach i uśmiechnęła się do siebie, po czym opuściła cmentarz, kierując kroki w stronę czekającego na nią Nathaniela.
Przytuliła się do jego klatki piersiowej.
- Jest mi dużo lepiej.
Pocałował ją w czoło, a palce wplótł w jej długie, blond włosy, masując skórę.
Elizabeth przypominała sobie ostatnie miesiące, które z nim spędziła i powoli rozumiała, dlaczego czuje się przy nim bezpieczna.
- Nathanielu, muszę ci coś wyznać.
On jednak pokręcił głową i położył palec wskazujący na jej ustach.
- Wiem.
Jedno słowo. Krótkie, wypowiedziane szeptem. Mimo wszystko zabolało ją to.
- Wiesz?...
Nathaniel wziął jej smukłą dłoń w swoją i poprowadził przez cmentarz. Gdy tak balansowali pomiędzy grobami, Elizabeth przypomniała sobie ich pierwszą „randkę”, jeśli można to tak nazwać.
Zabrał ją do włoskiej restauracji, nowo otwartej. Elizabeth dawno nie wychodziła z domu i czuła się dziwnie w otoczeniu tylu ludzi. Gdy Nathaniel nakrył jej rękę swoją, poczuła, jak całe napięcie znika i pozostaje tylko zaufanie.
Rozmawiali o wszystkim i o niczym, a czas mijał tak szybko, że nie zorientowali się, kiedy tłum wyparował i zostali sami.
Elizabeth uśmiechała się, pierwszy raz od dawna i chłonęła każde słowo Nathaniela, jakby było jej zbawieniem. Wierzyła we wszystko, co mówił. Stał się dla niej swego rodzaju przewodnikiem, któremu ufała bezgranicznie i choć mogło się to wydać dziwne czuła się przy nim jak nowy człowiek – bezpieczny człowiek.
Zjedli kolację i wyszli na zewnątrz, trzymając się za dłonie. Nathaniel patrzył na nią z czułością.
Kobieta uniosła wzrok na gwiazdy. Świeciły równie mocno jak tej nocy, gdy widziała jak jedna z nich spada na ziemię.
Pojedyncza łza spłynęła po jej policzku.
- Co się stało? – spytał z troską.
Pokręciła głową i uśmiechnęła się blado.
- Życzyłam sobie pomocy dla mnie i Emmy. I ktoś zesłał mi ciebie.
Przytulił ją do swojej szerokiej piersi i szeptał słowa, które miały nieść ukojenie. Jego dłonie delikatnie błądziły po plecach. Elizabeth czuła ciepło, które od niego biło i chłonęła je możliwie jak najwięcej, ciesząc się z tych chwil, kiedy obydwoje zapominali o świecie.
- Dziękuję ci.
Po raz pierwszy Nathaniel pocałował ją w usta. Był to pocałunek subtelny, niewinny, ale zawierał w sobie taki ładunek emocji, że Elizabeth znowu się popłakała, tym razem ze szczęścia.
- Jesteś moim aniołem.
Mężczyzna uśmiechnął się i nic nie odpowiedział, a jego szmaragdowe oczy nadal wpatrywały się w rozpromienioną twarz Elizabeth.
- Chodźmy stąd. Robi się zimno.
Teraz dobrze wiedziała, że go kocha. Ta miłość dojrzewała powoli, kiełkując z malutkich nasion, które zasadziła w sercu przy pierwszym spotkaniu, aż do chwili obecnej, kiedy była pewna, że to nie jest zwykłe zauroczenie.

[size=99px]Wiem, że tu jesteś. Miliony drobinek odbija się w skórze,
gdy siedzisz w pokoju, wsłuchując się w rytm deszczu. Śpię, a twój
zapach drażni powieki - w pół otwarte chłoną obecność
obrzmiałych od zrywania dłoni. Może za dużo próbujemy unieść - za dużo
słów dryfuję w komórkach wypalonych cudzym wzrokiem.
Już zapominam, jak to jest - a powinnam wiedzieć, że
potrzebuję, potrzebuję cię mocniej - właśnie teraz, jak szepczesz,
bo w tym znajduję wschód.
[/size]

- Znam cię, Liz, wręcz na wylot. Znam cię dokładnie. Wiem, co czujesz, bo czuję to samo, może nawet mocniej, niż ty, bo tak zostałem stworzony.
Elizabeth patrzyła na niego, nie rozumiejąc, o czym dokładnie mówi. Wpatrywała się w udręczoną twarz. Dotknęła jego policzków i pocałowała delikatnie w usta, w ten sposób chciała podarować mu choć namiastkę ciepła, które otrzymywała od niego.
- Nie musisz nic mówić.
Pokręcił przecząco głową.
- Muszę. Muszę powiedzieć ci wszystko.
- A więc dobrze. Słucham.
Stanęła naprzeciwko Nathaniela i czekała na cios, na słowa, które ją zranią i ponownie zamknie się w swojej skorupce.
- Spójrz na mnie.
Elizabeth uniosła oczy, a to, co ujrzała, przerosło jej oczekiwania. Widziała go, to była jego twarz, cudowna, męska twarz, na której pojawiły się łzy. Ciemne włosy zmierzwił wiatr.
Ale to, co zaskakiwało najbardziej to czarne skrzydła. Dumnie prężyły się za plecami Nathaniela. Nie wystraszyła się. Wręcz przeciwnie – czuła, że w końcu znalazła się w domu.
- Nathanielu… - wyszeptała, podchodząc do niego.
Pogładziła jego ciemną czuprynę, po czym przejechała palcami po krzywiźnie brody, zahaczając o ciepłą skórę szyi, by stanąć za nim i spojrzeć na dzieło Boga.
Dotknęła jego skrzydeł z namaszczeniem. Długie pióra były miękkie i przyjemne. Roześmiała się.
- Jesteś cudowny.
- Dla ciebie, Liz. Tylko dla ciebie – powiedział, po czym przygarnął ją do siebie i mocno pocałował. Skryła się w jego ramionach i wdychała zapach męskiego ciała. W końcu czuła się szczęśliwa, zupełnie jak wtedy, gdy urodziła Emmę. Była jej cudem, teraz w jej życiu pojawił się on, wprowadzając kolejną falę radości.
- Kocham cię – szepnął w jej ucho. – Kocham.
Nim zdążyła odpowiedzieć, zniknął, a ona trzymała w dłoniach powietrze.

[size=99px]Gdy znikasz, nie mogę oddychać - płuca obrastają w pajęczynę,
a usta zamykają głos pomiędzy mną, a żyłą, gdzie niedawno
pulsowałeś - żywy i natchniony, pół-bogiem cię nazwałam.
[/size]

Wiedziałam, że to się stanie, że musi do tego dojść, w końcu Nathaniel był aniołem. Został zesłany na ziemię, by pomóc mamie przezwyciężyć ból, a nie po to, by zostać z nią na zawsze. Nie mogłam jednak znieść jej cierpienia – ponownego.
Nie znałam zakończenia tej historii, co jest dziwne, bo widzę tutaj wszystko , niemal jak w kuli pełnej wróżb.
Tego jednego nie mogłam przewidzieć.
Mamo? Słyszysz mnie? Nie bój się. Nie jesteś sama. Nigdy nie będziesz. Jestem tutaj, dla ciebie. Jestem tutaj, by nad tobą czuwać. Jestem i nigdy nie zniknę.
I choć wiedziałam, że nie może mnie usłyszeć, krzyczałam te słowa na cały głos, najmocniej jak potrafiłam, wierząc, że kiedyś dojdą do jej uszu.


Stał na wzgórzu, odziany w białą szatę, z rozpostartymi skrzydłami. Jego wzrok utkwiony był ponad horyzontem. Jedyne, o czym mógł myśleć, to Elizabeth. Zawładnęła nim jak żadna inna śmiertelniczka. Początkowo chciał ukoić jej ból po stracie córki, by później odejść i wymazać z jej pamięci jego wspomnienia, a zostawić tylko to nowe uczucie, którego tak pragnęła.
Nie mógł. Nie teraz. Widział w niej wszystko, o czym marzył. Nie sądził, że kiedykolwiek będzie zdolny do ziemskiej miłości. Ale doznał jej i okazało się to cudownym uczuciem.
- Nathanielu.
Obejrzał się za siebie. Ariel położyła dłoń na jego ramieniu.
- Na pewno tego chcesz?
Kiwnął głowa. Nie pragnął niczego więcej.
- Zawsze będę służył Bogu.
Ariel uśmiechnęła się lekko.
- Nigdy nie mogłam pojąć tych ludzkich skłonności do poświęcenia się. Znam cię od zawsze, Nathanielu i wierzę w ciebie. Jeśli taki jest twój wybór.
Nie bał się utraty skrzydeł ani nieśmiertelności. Bał się upadku. Wiedział jednak, że dla niej jest w stanie to przeżyć. Dla niej przeżyłby o wiele więcej.
- Do zobaczenia, Ariel, zapewne niedługo.
Anielica pocałowała go w czoło i wysłała na ziemię.
- Powodzenia.

***

Nathaniel obudził się w tym samym miejscu, w którym opuścił Elizabeth. A ona nadal tam stała, jakby czekała na jego powrót.
- Wróciłem – wyszeptał jedynie, po czym podszedł do niej i pocałował ją mocno w usta. – I już cię nie opuszczę.
Elizabeth rozpłakała się i wtuliła mocniej w zagłębienie jego szyi.
- Obiecujesz?
- Obiecuję. Nadzieja umiera, gdy nie masz jej w sercu. Twoja córka… Emma, będzie na ciebie czekać – powiedział.
- Wierzę ci.

Poświęcił się dla niej. Jak widzicie, nawet anioł może upaść. Ale nie o to w tej historii chodzi. Mama znalazła swoje miejsce na ziemi, u boku osobistego upadłego anioła, który kochał ją z całego serca. Przez całe życie. Wspierał ją w każdej decyzji. Mieli razem dwójkę wspaniałych dzieci. Co dziwne, przejawiały pewne „zdolności”, ale to inna opowieść. Była szczęśliwa. Odwiedzała mój grób bardzo często, opowiadając o wszystkim. Nigdy o mnie nie zapomniała.
Nathaniel odnalazł się w roli męża i ojca, a co najważniejsze w roli śmiertelnika. Pamiętał, kim był, jednak nie przeszkadzało mu to. Wszystko, co potrzebował, odnalazł u boku mojej mamy. Obydwoje stworzyli sobie cudowny dom.
A ja? Ja czekam. Ariel powiedziała mi, że będę mogła zabrać ich do siebie, gdy nadejdzie pora. Przechodzę przez etapy bycia czymś więcej, niż duszą i energią. Pewnego dnia będę mogła nazwać siebie aniołem. Tymczasem żyję pomiędzy takimi jak ja, ciesząc się z tego, co mnie spotkało. Nigdy nie miałam żalu. Nie mogłam.
Czekałam, aż będę mogła podziękować Nathanielowi za to, że wziął mnie ze sobą i zaopiekował się Elizabeth. Czekałam, aż będę mogła znowu wtulić się w jej ramiona, poczuć zapach jej włosów. Czekałam, by usłyszeć „kocham cię”.
Mamo – wzajemno. Na wszystko.
Ostatnio zmieniony czw 01 sty, 1970 przez Kornelia Romanowska, łącznie zmieniany 1 raz.
Awatar użytkownika
Irena
Posty: 5444
Rejestracja: pt 26 wrz, 2008
Lokalizacja: Wielkopolska

Post autor: Irena »

[quote=""Kornelia Romanowska""]Miałam pięć lat, gdy mama powiedziała mi o mojej nieuleczalnej chorobie. Następnych pięć minęło nam na podróżowaniu po kraju od kliniki do kliniki w poszukiwaniu kogoś, kto mógłby mi pomóc. [/quote]

Już początek sygnalizuje, że masz skłonność do nadużywania zaimków osobowych...i się nie pomyliłam, bo tak jest w całym tekście.

Mnie treść ani styl, nie wyprowadziła poza zaczarowany krąg seriali brazylijskich ckliwych i przesłodzonych.
A tak nawiasem, to piszemy na konkurs..........a nie [quote=""Kornelia Romanowska""]Pisane do Konkursu Autorskiego na innym forum - Kolekcja Anielskich Opowieści. [/quote]


Życzliwie............................................................Ir
Ostatnio zmieniony czw 01 sty, 1970 przez Irena, łącznie zmieniany 1 raz.
" siła pióra leży w pokorze do własnego słowa"- Mithril
Anonymous

Post autor: Anonymous »

Cześć,

nie spodziewałem się Twojej obecności w prozie. Ale to dobrze, że mnie zaskoczyłaś. ;D
Przedmówczyni ma rację co do zamików osobowych, faktycznie momentami tekst aż od nich kipi. Ale to do drobnej korekty.
Co do ckliwości - no cóż, tekst zahacza o nią dość wyraźnie i zmuszony jestem zgodzić się z Ireną. Liczę jednak, że po części to celowe zagranie (powiedziałbym więcej, gdybym znał więcej z Twojej prozy).

Miłego! <img>
Ostatnio zmieniony czw 01 sty, 1970 przez Anonymous, łącznie zmieniany 1 raz.
Awatar użytkownika
Kornelia Romanowska
Posty: 141
Rejestracja: sob 04 paź, 2008

Post autor: Kornelia Romanowska »

Prozy akurat mam dość sporawo xD I owszem, o to chodziło. Ta ckliwość wręcz musiała się tutaj pojawić.

Może kiedyś wrzucę coś jeszcze ;)
Ostatnio zmieniony czw 01 sty, 1970 przez Kornelia Romanowska, łącznie zmieniany 1 raz.
Anonymous

Post autor: Anonymous »

Nie wiem jak Inni, ale ja czekam. ;D
Ostatnio zmieniony czw 01 sty, 1970 przez Anonymous, łącznie zmieniany 1 raz.
Awatar użytkownika
Jan Stanisław Kiczor
Administrator
Posty: 15130
Rejestracja: wt 27 sty, 2009
Lokalizacja: Warszawa
Kontakt:

Post autor: Jan Stanisław Kiczor »

Inni czytają tylko. Od recenzji mamy Miłosza i Michaela - w prozie. Rzadziej Irenę.

Autorce :kwiat:
Ostatnio zmieniony czw 01 sty, 1970 przez Jan Stanisław Kiczor, łącznie zmieniany 1 raz.
Imperare sibi maximum imperium est

„Dobry wiersz zdarza się rzadziej / niż zdechły borsuk na drodze (…)” /Nils Hav/
Awatar użytkownika
Monika_S
Posty: 1422
Rejestracja: wt 12 sty, 2010
Lokalizacja: Radom/Warszawa
Kontakt:

Post autor: Monika_S »

Treść przypomina mi film "Miasto aniołów". Nicolas Cage w postaci anioła pomaga ludziom, dotyk aniołów uspokaja, jest także przy nich, gdy umierają. Pewnego dnia towarzyszy na sali operacyjnej umierającemu mężczyźnie, widzi reanimację. Lekarka, mimo że nie może go zobaczyć, zdaje się patrzeć na niego jakby tam był. Pacjent umiera, co pani doktor bardzo przeżywa, obwinia siebie za jego śmierć. Cage obserwuje ją, od czasu do czasu się jej ukazuje, chce jej pomóc pogodzić się ze śmiercią pacjenta, ale w którymś momencie zakochuje się. Upada, aby z nią być, czuć tak, jak ludzie, ale zakończenie nie jest takie pozytywne jak tutaj.
Fragment, w którym Nathaniel ujawnia, że jest aniołem, jest według mnie trochę za bardzo oderwany. Gdyby mojemu mężczyźnie nagle wyrosły skrzydła, to nie wiem, czy przyjęłabym to z takim spokojem, niezależnie od tego jak dobrze by mi z nim było. Rozumiem, że chodzi o dobre zakończenie, ale ten fragment zupełnie do mnie nie przemawia.
Tekst owszem, ckliwy. Myślę, że mógłby być ciekawszy, gdyby odejść od takiego trochę stereotypowego postrzegania anioła - skrzydła i te sprawy. Zastąpić to czymś innym, bardziej realnym. Może zaczerpnąć trochę z faktycznego, teologicznego opisu aniołów i pozostawić ich w sferze przyjaźni? Gdyby dobrze poprowadzić wątek przyjaźni Elizabeth z Natanielem, wówczas tekst mógłby być według mnie ciekawszy.

Pozdrawiam ;)
Ostatnio zmieniony czw 01 sty, 1970 przez Monika_S, łącznie zmieniany 1 raz.
"Nie komentujesz wierszy innym - nie dziw się, że inni nie komentują Twoich"