Glo (2) - rymowane
: śr 05 mar, 2014
Klatka
Śni się uwolnienie.
Jak przelot nad miastem.
Chcę.
Upartą mantrą ten nonsens powtarzam.
Trasy wyznaczone wśród gwiazd i toastów
znikły. Znów nie dla mnie.
A w tle co dzień
farsa.
Patrzę przez przeszklenia na cudze finisze.
Niedorzeczna pogoń.
Fałszerstwo.
Nic więcej.
Chichot znieruchomiał
w rozbitej witrynie.
Rozwiązanie akcji wciąż poza zasięgiem.
W muślin ślubnych sukni czas wsączył
benzynę.
Łamią się zapałki;
win skreślić nie można.
Dym zasnuł
czerwienią
rozdęte ulice.
Dzisiaj ciało z czasu - wypiszę.
Do końca.
Tymczasowość
Loguj się w miejski pośpiech nad ranem.
Tu można tylko biec coraz szybciej.
Kawa na wynos. Tramwaj. Przystanek.
W zgiełku ulicznym nikt gniazd nie wije.
Brakło kolorów. Świt zapóźniony
nie namalował oczu na twarzach.
Sztywnieją karki, dzwonią smartfony,
dzień szybko mija, z wokandy spada.
W centrach handlowych gwiazdy na wagę
kładą przy kasach senne dziewczęta.
Zawsze będziemy tęsknić do świateł,
niech nas popędzą ku drzwiom przedpiekla.
Aż wreszcie cierpki wiatr skądś przygoni
świąteczne ciepło. Gratis do zmilczeń.
Kalendarz spotkań wypadnie z dłoni,
pamięć odświeży niechciane chwile.
Ciemne sylwetki, głuche i ślepe,
nienakręcanych od dawna lalek,
nagle ożyją. Żarłoczne cienie
wypełnią wieczór jak pustą szklankę.
Jesień, fallen angel
Wczoraj widziałeś ją pod latarnią - jesień, lolitkę
z lizakiem w buzi; sok renklodowy barwił policzek.
Zalotny wzorek przetrwał na szyi jeszcze po lecie,
imiona, smoki, skaryfikacje henną muśnięte.
Krąży po parku; wpięła miedziane spinki w warkocze,
szuka fetyszy - stringów, korali, butów, podwiązek.
Czeka, aż zaczniesz kąsać krągłości; wabi mgnieniami.
Trociczki dymią wśród nagich koron, a oddech pali.
Wkłada pończochy z zetlałej przędzy - jesień, domina,
i pejczem wiatru drzewom na mokro gałęzie ścina.
Chłostane klony spłynęły ambrą, miodem i mlekiem.
Ona z nich spija październikowe gęste nasienie.
Wsuwa pod suknię lśniące kasztany - jak kulki gejszy;
droczy się z niebem, ciągle niesyta świstów i dreszczy.
Przed orgią w sadzie, prosi o klapsy - słodkie, rumiane.
Zmienia kostiumy; nylon o świcie, po zmierzchu - lateks.
Wzbiera, dojrzewa, traci przytomność, kipi żywicznie,
pragnąc tysięcy kolejnych spełnień, nim jej czas minie.
Wkrótce zaiskrzą mroźne poranki gniewem siarczystym.
Będzie musiała każde szaleństwo odcierpieć w ciszy.
____________________
Glo.
Śni się uwolnienie.
Jak przelot nad miastem.
Chcę.
Upartą mantrą ten nonsens powtarzam.
Trasy wyznaczone wśród gwiazd i toastów
znikły. Znów nie dla mnie.
A w tle co dzień
farsa.
Patrzę przez przeszklenia na cudze finisze.
Niedorzeczna pogoń.
Fałszerstwo.
Nic więcej.
Chichot znieruchomiał
w rozbitej witrynie.
Rozwiązanie akcji wciąż poza zasięgiem.
W muślin ślubnych sukni czas wsączył
benzynę.
Łamią się zapałki;
win skreślić nie można.
Dym zasnuł
czerwienią
rozdęte ulice.
Dzisiaj ciało z czasu - wypiszę.
Do końca.
Tymczasowość
Loguj się w miejski pośpiech nad ranem.
Tu można tylko biec coraz szybciej.
Kawa na wynos. Tramwaj. Przystanek.
W zgiełku ulicznym nikt gniazd nie wije.
Brakło kolorów. Świt zapóźniony
nie namalował oczu na twarzach.
Sztywnieją karki, dzwonią smartfony,
dzień szybko mija, z wokandy spada.
W centrach handlowych gwiazdy na wagę
kładą przy kasach senne dziewczęta.
Zawsze będziemy tęsknić do świateł,
niech nas popędzą ku drzwiom przedpiekla.
Aż wreszcie cierpki wiatr skądś przygoni
świąteczne ciepło. Gratis do zmilczeń.
Kalendarz spotkań wypadnie z dłoni,
pamięć odświeży niechciane chwile.
Ciemne sylwetki, głuche i ślepe,
nienakręcanych od dawna lalek,
nagle ożyją. Żarłoczne cienie
wypełnią wieczór jak pustą szklankę.
Jesień, fallen angel
Wczoraj widziałeś ją pod latarnią - jesień, lolitkę
z lizakiem w buzi; sok renklodowy barwił policzek.
Zalotny wzorek przetrwał na szyi jeszcze po lecie,
imiona, smoki, skaryfikacje henną muśnięte.
Krąży po parku; wpięła miedziane spinki w warkocze,
szuka fetyszy - stringów, korali, butów, podwiązek.
Czeka, aż zaczniesz kąsać krągłości; wabi mgnieniami.
Trociczki dymią wśród nagich koron, a oddech pali.
Wkłada pończochy z zetlałej przędzy - jesień, domina,
i pejczem wiatru drzewom na mokro gałęzie ścina.
Chłostane klony spłynęły ambrą, miodem i mlekiem.
Ona z nich spija październikowe gęste nasienie.
Wsuwa pod suknię lśniące kasztany - jak kulki gejszy;
droczy się z niebem, ciągle niesyta świstów i dreszczy.
Przed orgią w sadzie, prosi o klapsy - słodkie, rumiane.
Zmienia kostiumy; nylon o świcie, po zmierzchu - lateks.
Wzbiera, dojrzewa, traci przytomność, kipi żywicznie,
pragnąc tysięcy kolejnych spełnień, nim jej czas minie.
Wkrótce zaiskrzą mroźne poranki gniewem siarczystym.
Będzie musiała każde szaleństwo odcierpieć w ciszy.
____________________
Glo.