O desperacji matek i trudnej sztuce zabijania
: sob 03 gru, 2011
Nie zabijam. Z zasady, bo nie lubię, bo mam szacunek dla każdej żywej istoty, nawet najmniejszej. Nie oznacza to, że nie mam na sumieniu komara, muchy czy pająka. Zdarzyło mi się ukatrupić któreś w afekcie, udręce, odruchowo, w geście samoobrony. Co do pająków – przyznaję, boję się ich. Kiedyś zamordowałam takiego osobiście, twierdzę, że w obronie własnej. Byłam sama w domu, a on ukazał się na jasnej ścianie jak czarny zły duch. Był ogromny. Mniejsze zbierałam przy pomocy pudełka od zapałek i wynosiłam za próg już nie raz. Ale taki olbrzym?! Chyba do pudełka po butach musiałabym go zebrać. Nie miałam, ale buta tak. Nie byłam z siebie dumna, ale odetchnęłam z ulgą. Na zewnątrz to co innego – tam nawet pająk nie budzi we mnie odrazy czy większego strachu. Jest istotą taką samą jak ja, o takich samych prawach do egzystencji więc omijam, staram się nie deptać, nie dokuczać. Ale ja mu do siedziby nie wchodzę i niech on nie pcha się do mojej.
Kiedyś, mój dwunastoletni wówczas syn pomagał mi wykopać dołek pod krzew i przy którymś machnięciu łopatą wraz z ziemią wyrzucił pajęczycę. To była płeć żeńska niewątpliwie, bo gdy pozbierała się po upadku, z szybkością światła pognała do białej kulki przypominającej drobinkę styropianu i objęła ją wszystkimi ośmioma kończynami. Nietrudno było się domyślić, że w tej kulce było jej potomstwo, obojętne w jakiej formie. Syn próbował patykiem wydobyć kulkę z objęć, ale ona trzymała ją mocno, narażając się na utratę życia.
- Zostaw – powiedziałam. – Nie widzisz, że to matka? I że broni swoich dzieci?
- W tej kulce? – zdziwił się, ale uwierzył. Z uznaniem przyjrzał się pajęczycy, po czym załadował ją na łopatę razem z grudką ziemi i pajęczym przychówkiem i wyniósł z dala od kopidołów. I dobrze, niech się dziecko uczy szacunku dla bohaterskiej matki, obojętne jakiego gatunku.
I zdarzyła się rzecz, która była dla mnie próbą, sprawdzianem, życiowym testem czy już sama nie wiem czym. Nasz kocur Fredi zrzucił gniazdo kopciuszków. Trzy pisklaki opierzone zaledwie w połowie znalazły się na ziemi, a ich rodzice krążyli przerażeni nad nimi. Na szczęście byliśmy blisko i zdążyliśmy pozbierać ofiary naszego ulubieńca. Umieszczone zostały w wymoszczonym wygodnie koszyczku, który wcześniej służył podczas corocznej tradycji i ulokowane w rezerwowej toalecie jako miejscu najbezpieczniejszym. bo tam nasze koty mogły wchodzić tylko drzwiami i tylko z nami. Oburzonym rodzicom starałam się wytłumaczyć, że zajmę się dziećmi i spróbuję wychować na porządne kopciuszki, ale nie wiem czy zrozumieli i w końcu odlecieli szukać szczęścia gdzie indziej. Rozczarowany Fredi krążył w pobliżu toalety patrząc na nas z wyrzutem, ale w końcu też zrezygnował i poszedł szukać szczęścia poza domem.
A nasze problemy dopiero się zaczęły. Patrzyliśmy na trzy małe istoty zbite w kulkę z trzema dziobami i trzema parami czarnych paciorków wlepionych w naszą trójkę. Kierując się matczynym odruchem, najmniejszym palcem pogładziłam małe nastroszone główki, a te cofnęły się w głąb koszyka bo przecież ptaki nie głaszczą się po łebkach więc skąd miały wiedzieć o co chodzi? Uświadomiwszy to sobie zabrałam palec, a wtedy jeden z maluchów otworzył dziobek jak małe przepastne wrota i zaczął drzeć się niesamowicie głośno. Dwa pozostałe poszły w jego ślady. Głód i wola istnienia były silniejsze niż strach, tym bardziej, że w koszyku mogły już poczuć się bezpiecznie. No dobrze, tylko jak? I czym?
Po zaczerpnięciu wiedzy z właściwych źródeł, okazało się, że kopciuszki są mięsożerne, a konkretnie owadożerne. Udało nam się złapać parę much. Pierwsza uciekła z dzioba i następne musiałam przyduszać w palcach błagając je o wybaczenie i krzywiąc się z niesmakiem. Zostały połknięte błyskawicznie, ale dzioby dalej wrzeszczały. Zdecydowaliśmy poszukać czegoś w ziemi póki jeszcze widno. Jak na złość wszystkie żywe stworzenia pochowały się gdzieś jakby przeczuwały co je czeka. Przyniosłam łopatkę i przy jej pomocy wykopałam trzy dżdżownice olbrzymie jak węże. Stanęłam trzymając pojemnik z wijącym się pokarmem przed nienasyconą trójką i załamałam się. Przecież one nie połkną takich wielkich dżdżownic! I co ja mam zrobić? Wiedziałam co, tylko jak ?!
- Przynieś nóż – powiedziałam do męża. Przyniósł. I stało się – perfidnie kroiłam żywe skręcające się robale na kawałki i podawałam dziobom. Połykały. A ja połykałam łzy lejące się strumieniami po moim obliczu i dobrze, bo dzięki nim słabiej widziałam co robię. Mąż patrzył w milczeniu odsunąwszy się jak najdalej.
- Nie płacz, rybacy je przekłuwają czy jakoś tak – chciał mnie pocieszyć.
- Nie jestem rybakiem! – zawyłam. – Muszę nakarmić pisklęta! Dla nich … jestem matką! – ryknęłam i zawzięcie kroiłam dalej łkając tak żałośnie, że moje własne serce zaczęło się kroić. Samo.
- No, właściwie tak – mruknął – to ja pójdę. - Poszedł. Cóż, instynkt ojcowski zawsze budzi się później. Mój, matczyny, był gotowy do działania w momencie gdy wzięłam w palce pierwsze skrzydlate dziecię.
Dwie wystarczyły. Dzioby zamknęły się, trzy kulki zbiły w jedną, oczka zaczęły się przymykać. Poćwierkałam im na dobranoc coś o nauce latania w przyszłości i wyszłam.
W domu usiadłam na krześle i patrzyłam bezmyślnie na męża i syna jedzących kolację.
- Dobra sałatka – stwierdził syn spoglądając na mnie ostrożnie. W jego oczach dostrzegłam coś jakby uznanie, tylko nie wiedziałam czy dotyczyło ono sałatki czy mojej desperacji w działaniu jako karmicielki różnych stworzeń. – Jutro znajdziemy jakieś mniejsze, nie martw się – dodał, a to potwierdziło uznanie dla drugiego przypadku. Byłam dzielną matką.
- Nałożyć ci? – mąż spytał prawie nieśmiało.
- Nie – odpowiedziałam. Nie nalegał.
Poszłam do łazienki. Wzorem Balladyny myłam dłonie długo i starannie. Były splamione nie tyle krwią, co zbrodnią. Myłam każdy palec z osobna patrząc sobie w oczy w lustrze. Przypomniał mi się program w telewizji, w którym kilka kobiet opowiadało jak to były zmuszone w pewnych okresach swojego życia posunąć się do kradzieży czy prostytucji żeby móc wyżywić dzieci. Słuchałam tego z mieszaniną współczucia i pogardy. O nie, ja bym się nie posunęła do czegoś takiego na pewno! Tak wtedy myślałam. Powoli zaczynałam tracić tę pewność. Ja przecież zabijałam.
Kiedyś, mój dwunastoletni wówczas syn pomagał mi wykopać dołek pod krzew i przy którymś machnięciu łopatą wraz z ziemią wyrzucił pajęczycę. To była płeć żeńska niewątpliwie, bo gdy pozbierała się po upadku, z szybkością światła pognała do białej kulki przypominającej drobinkę styropianu i objęła ją wszystkimi ośmioma kończynami. Nietrudno było się domyślić, że w tej kulce było jej potomstwo, obojętne w jakiej formie. Syn próbował patykiem wydobyć kulkę z objęć, ale ona trzymała ją mocno, narażając się na utratę życia.
- Zostaw – powiedziałam. – Nie widzisz, że to matka? I że broni swoich dzieci?
- W tej kulce? – zdziwił się, ale uwierzył. Z uznaniem przyjrzał się pajęczycy, po czym załadował ją na łopatę razem z grudką ziemi i pajęczym przychówkiem i wyniósł z dala od kopidołów. I dobrze, niech się dziecko uczy szacunku dla bohaterskiej matki, obojętne jakiego gatunku.
I zdarzyła się rzecz, która była dla mnie próbą, sprawdzianem, życiowym testem czy już sama nie wiem czym. Nasz kocur Fredi zrzucił gniazdo kopciuszków. Trzy pisklaki opierzone zaledwie w połowie znalazły się na ziemi, a ich rodzice krążyli przerażeni nad nimi. Na szczęście byliśmy blisko i zdążyliśmy pozbierać ofiary naszego ulubieńca. Umieszczone zostały w wymoszczonym wygodnie koszyczku, który wcześniej służył podczas corocznej tradycji i ulokowane w rezerwowej toalecie jako miejscu najbezpieczniejszym. bo tam nasze koty mogły wchodzić tylko drzwiami i tylko z nami. Oburzonym rodzicom starałam się wytłumaczyć, że zajmę się dziećmi i spróbuję wychować na porządne kopciuszki, ale nie wiem czy zrozumieli i w końcu odlecieli szukać szczęścia gdzie indziej. Rozczarowany Fredi krążył w pobliżu toalety patrząc na nas z wyrzutem, ale w końcu też zrezygnował i poszedł szukać szczęścia poza domem.
A nasze problemy dopiero się zaczęły. Patrzyliśmy na trzy małe istoty zbite w kulkę z trzema dziobami i trzema parami czarnych paciorków wlepionych w naszą trójkę. Kierując się matczynym odruchem, najmniejszym palcem pogładziłam małe nastroszone główki, a te cofnęły się w głąb koszyka bo przecież ptaki nie głaszczą się po łebkach więc skąd miały wiedzieć o co chodzi? Uświadomiwszy to sobie zabrałam palec, a wtedy jeden z maluchów otworzył dziobek jak małe przepastne wrota i zaczął drzeć się niesamowicie głośno. Dwa pozostałe poszły w jego ślady. Głód i wola istnienia były silniejsze niż strach, tym bardziej, że w koszyku mogły już poczuć się bezpiecznie. No dobrze, tylko jak? I czym?
Po zaczerpnięciu wiedzy z właściwych źródeł, okazało się, że kopciuszki są mięsożerne, a konkretnie owadożerne. Udało nam się złapać parę much. Pierwsza uciekła z dzioba i następne musiałam przyduszać w palcach błagając je o wybaczenie i krzywiąc się z niesmakiem. Zostały połknięte błyskawicznie, ale dzioby dalej wrzeszczały. Zdecydowaliśmy poszukać czegoś w ziemi póki jeszcze widno. Jak na złość wszystkie żywe stworzenia pochowały się gdzieś jakby przeczuwały co je czeka. Przyniosłam łopatkę i przy jej pomocy wykopałam trzy dżdżownice olbrzymie jak węże. Stanęłam trzymając pojemnik z wijącym się pokarmem przed nienasyconą trójką i załamałam się. Przecież one nie połkną takich wielkich dżdżownic! I co ja mam zrobić? Wiedziałam co, tylko jak ?!
- Przynieś nóż – powiedziałam do męża. Przyniósł. I stało się – perfidnie kroiłam żywe skręcające się robale na kawałki i podawałam dziobom. Połykały. A ja połykałam łzy lejące się strumieniami po moim obliczu i dobrze, bo dzięki nim słabiej widziałam co robię. Mąż patrzył w milczeniu odsunąwszy się jak najdalej.
- Nie płacz, rybacy je przekłuwają czy jakoś tak – chciał mnie pocieszyć.
- Nie jestem rybakiem! – zawyłam. – Muszę nakarmić pisklęta! Dla nich … jestem matką! – ryknęłam i zawzięcie kroiłam dalej łkając tak żałośnie, że moje własne serce zaczęło się kroić. Samo.
- No, właściwie tak – mruknął – to ja pójdę. - Poszedł. Cóż, instynkt ojcowski zawsze budzi się później. Mój, matczyny, był gotowy do działania w momencie gdy wzięłam w palce pierwsze skrzydlate dziecię.
Dwie wystarczyły. Dzioby zamknęły się, trzy kulki zbiły w jedną, oczka zaczęły się przymykać. Poćwierkałam im na dobranoc coś o nauce latania w przyszłości i wyszłam.
W domu usiadłam na krześle i patrzyłam bezmyślnie na męża i syna jedzących kolację.
- Dobra sałatka – stwierdził syn spoglądając na mnie ostrożnie. W jego oczach dostrzegłam coś jakby uznanie, tylko nie wiedziałam czy dotyczyło ono sałatki czy mojej desperacji w działaniu jako karmicielki różnych stworzeń. – Jutro znajdziemy jakieś mniejsze, nie martw się – dodał, a to potwierdziło uznanie dla drugiego przypadku. Byłam dzielną matką.
- Nałożyć ci? – mąż spytał prawie nieśmiało.
- Nie – odpowiedziałam. Nie nalegał.
Poszłam do łazienki. Wzorem Balladyny myłam dłonie długo i starannie. Były splamione nie tyle krwią, co zbrodnią. Myłam każdy palec z osobna patrząc sobie w oczy w lustrze. Przypomniał mi się program w telewizji, w którym kilka kobiet opowiadało jak to były zmuszone w pewnych okresach swojego życia posunąć się do kradzieży czy prostytucji żeby móc wyżywić dzieci. Słuchałam tego z mieszaniną współczucia i pogardy. O nie, ja bym się nie posunęła do czegoś takiego na pewno! Tak wtedy myślałam. Powoli zaczynałam tracić tę pewność. Ja przecież zabijałam.