SKARB 9
Moderator: Tomasz Kowalczyk
*
- Mówię ci, tam jest gęsta, przepastna ciemność; opowiadała Bożydarowi; w której coś jęczy i wzdycha. Skrzypi i podzwania. To nie na moje nerwy, żebym miała samotnie w nią wchodzić, pomimo tego, że pachnie w niej smakowitym, choć mocno zwietrzałym, kiełbasianym aromatem.
- Hmmm…Smakowitym powiadasz…Aj! Jak to dobrze, że nie próbowałaś w to wchodzić! – zawołał naraz staruszek – Tam nie ma schodów, jest tylko dziura prawie bez dna, o której zupełnie zapomniałem, choć znam ją przecież, bo to szyb kuchennej windy, którą dowożono posiłki na wszystkie kondygnacje, w tym też i na mansardę. Kręciło się korbą wału, na który nawijała się lina i platforma jechała z talerzami…W naszych poszukiwaniach w ogóle zapomnieliśmy o kuchni – dodał z zażenowaniem.
- Fakt! Zapomnieliśmy. To niesamowite, żeby zapomnieć o kuchni! Tu się rzeczywiście dzieją straszne rzeczy, także w nas samych… - wykrztusiła ze zgrozą Felicja.
- Bo kuchnia jest oddzielona od innych pomieszczeń i wchodzi się do niej bocznymi drzwiami z ogrodu. A to dlatego żeby mieszkańców nie drażniły zapachy - tłumaczył skrzat.
- Pozostawię to bez komentarza - fuknęła mysz z rezygnacją machnąwszy łapką - Teraz wiemy przynajmniej w jaki sposób rabuś pojawił się i zniknął – stwierdziła.
- Owszem - zgodził się z tym Bożydar - Musiał przemieszczać się towarową windą.
- Ktoś mu w tym pomagał - rozmyślała głośno Felicja - bo jakby sam uruchamiał windę i jednocześnie w niej jechał?
- Nie musiał. Rabuś mógł stać na platformie i ciągnąć za linę, albo najzwyczajniej wleźć i zleźć po niej, jeśli tylko jest dostatecznie zwinny.
- No tak, a skoro to już wiemy, to najwyższa pora odwiedzić tę mityczną kuchnię, czyli sprawdzić jej zawartość - po chwili zadumy zdecydowała mysz przygładzając wąsy, co mogło oznaczać bardzo wiele, albo absolutnie nic.
*
- Kuchnia? Czemu nie? Mogę iść, chociaż zawsze mnie z nich wypędzano. Dawać mi na nią namiary! – szczeknął bojowo Łapi.
- Oficjalnie to nam się tam raczej wejść nie uda, bo klucza nie ma, a drzwi jeszcze solidne…- rozmyślał skrzat idąc.
- Trzeba więc będzie sposobem - uzupełniła mysz.
- Podkopem? - rozjaśnił się pies nadzieją.
- Nawet o tym nie myśl – zgasiła go Felicja – W tej kuchni na pewno wszystko jest z kamienia od podłogi po sufit, jak w każdym innym miejscu tego domu, i nie ma co marzyć o podkopach. W normalnej, takiej jak ta, w której się urodziłam, to jak najbardziej, ale nie w tej.
- To co podpowiada pies nie jest pozbawione sensu - wtrącił Bożydar zatrzymując się nagle - Możemy wejść przez piwnicę.
- Zdaje się, że już tam byliśmy i, jak pamiętam, na dobre to nam nie wyszło. W każdym razie efekt był daleki od zamierzonego. Czyżbyś miał go zamiar powtórzyć? – zauważyła słodko Felicja.
- W tej piwnicy nie byliśmy. Dom jest poryty piwnicami jak ser szwajcarski…
- Zbyt daleka przenośnia - skrzywiła się mysz z niechęcią.
- Jak to zwał, tak zwał. Nie o ser w końcu tu chodzi…
- A szkoda.
- Do tej piwnicy wejdziemy przez bezszybne okienko, które kiedyś przypadkiem wybiłem; a potem się zobaczy co i jak – powiedział Bożydar rozgarniając zrudziałe szczawie przy murze.
- Nieprawdopodobne! Ty byłeś kiedyś „wybijokno”? - zdziwiło się ogoniaste stworzenie, a Bozydar zarumienił i niepewnie chrząknął.
- Uuff! - warknął Łapi wsadzając łeb w okienną ramę - Zapach jak od stada mamutów. Tak! Tak! Taki jak na górze. Tak! - co wyszczekawszy uniósł pysk i zawył złowróżbnie.
- A będziesz ty cicho trąbo jerychońska! - ofuknął go skrzat - Ostrzeżesz, wypłoszysz…
- Hoff! Tak jakoś wyszło. Nie mogłem się powstrzymać - zaskamlał usprawiedliwiająco pies.
- Żebyś wiedział trombito, że przy następnym razie ugryzę cię gdzie tylko dostanę. - zagroziła Felicja.
- Ale w nos nie można! Nie można. - zastrzegał sobie Łapi.
- Się zobaczy jak się przydarzy. Najlepiej będzie jak przyhamujesz swoje emocje…
- Oczywiście. Tak. Tak szefowo.
- To do dzieła tropicielu.
*
Kuchnia do której dostali się z piwnicy przez podłogową klapę była obszerna, mroczna i rzeczywiście kamienna. Dominował w niej ogromny trzon kominowy przykryty blachą z fajerkami, a osłonięty potężnym okapem…
- Ostry, zły zapach! Wszędzie! Był tu! Był tu! – rozjazgotał się zjeżony Łapi.
- Kto był?
- On! On! On! X! Zły! Za nim! Za mną! – nawoływał rzucając się w kierunku zamkniętych drzwi.
Niestety trop okazał się prowadzić jedynie do kawałka marynowanego śledzia obficie przyprawionego pieprzem i porzuconego na progu.
- Łobuz! Psik! Łobuz! Psik! – narzekał potem pies oblizując dokładnie nos i tracąc ochotę na dalsze poszukiwania.- Żeby tak pieprzem…Żeby pieprzem po nosie…No jak tak można?! Jak? – żalił się potem długo sam sobie.
- Podsumowując: jesteśmy tam, gdzie byliśmy na początku - stwierdziła mysz z rezygnacją.
A jednak ich pobyt w kuchni nie okazał się być zupełnie bezowocny, bo Felicja myszkując wśród skorup talerzy i odpadłych od ścian płytek w stylu naśladowanego azulejos niespodziewanie znalazła całkiem spory - złoty kluczyk.
- Taki kluczyk już sam w sobie jest tajemnicą - stwierdziła i nikt jej nie zaprzeczył.
- Tak naprawdę wszystko jest tajemnicą – zauważył tylko skrzat.- I to, że jesteśmy, i to, że nas nie będzie. To, że budzimy się co rano, i to że zasypiamy…Także to, a może przede wszystkim to, że myślimy i, że znajdujemy klucze, które ktoś zgubił, albo może i specjalnie dla nas zostawił…Wszystko. I na tle tych Wielkich Tajemnic ten cały „X”, jak go nazwał Łapi, razem z jego sprawkami jest mało znaczącym drobiazgiem.
- Być może, ale wyjątkowo wkurzającym. I, co oczywiste, nie ustanę dopóki go nie dopadnę i chociaż raz nie ugryzę. Tajemnice się rozgryza! – oświadczyła mysz z przekonaniem. – No i są granice bezkarności, a tutaj ja jestem tą granicą – uzupełniła.
- Wow! – szczeknął z podziwem Łapi.
*
Nazajutrz nadciągnęły mgły i rozłożyły się po całej okolicy tak, że słońce do południa oświetlało jedynie wierzchołki ogrodowych drzew, z których jak w bitą śmietanę kaskadami sypały się liście.
Gołąb Leopold patrzył na ten niejadalny tort z wysokości dachu i pogruchiwał sobie melancholijnie nad niepewną rzeczywistością świata, w której nawet to co oczywiste może być nieoczywiste, jeśli trafią się szaleńcy, którzy poddadzą tę oczywistość w wątpliwość. Czego naturalnie nikt poza nim nie mógł w pełni zrozumieć.
- Chodzi ci o tego tam, co to wtedy tam coś ci tam zabrał? – ćwierknął wróbel przysłuchujący się gruchaniom z pobliskiej gałęzi.
- A ty skąd o tym wiesz? – zdziwił się gołąb.
- Przecież to wszyscy wiedzą. Bo świat jest mały. Parę gniazd tu, parę gniazd tam, poza tym trochę ogrodu, no i las nad rzeką, licho wie po co. No a tam dalej podobno jest jeszcze coś, ale kogo to coś obchodzi? - odćwierknął wróbel.
- Wyobraź sobie, że mnie, bo stamtąd przyleciałem – gruchnął z wyrzutem Leopold.
- Popatrz no się popatrz, to stamtąd też się lata?
- Lata się lata. Jeszcze jak się lata. – mruknął gołąb.
- Czasem całe lata się lata… – gdzieś w głębi strychu zaśmiał się nietoperz.
- I co się ma z tego latania? – spytał wróbel.
- Wróblu – sapnął gołąb – nawet jak się nic nie ma, to się ma satysfakcję, że się doleciało.
- Aaa…A to ja ją też tu mam i to bez większego wysiłku – zauważył szary dachowy drobiazg, a że gołąb nie znalazł na to żadnej odpowiedzi, więc wróbel odleciał.
- Miało być wielkie coś, a wyszło małe nic… - skomentował to ze strychowej czeluści nietoperz.
- Wiesz gacku…- zaczął Leopold, ale machnął skrzydłem i zamilkł.
*
- Jak jest klucz, to jest i do niego zamek. No nie? - zastanawiała się mysz.
- Zapewne - zgodził się Bożydar - problem w tym tylko, że nie wiadomo gdzie.
- Nie można mieć wszystkiego od razu - odparowała Felicja - Potrzeba pokory i zastanowienia się. Pokory po to, żeby rozumieć, że klucz, to tylko klucz i nic więcej, a zastanowienia żeby go nie wkładać do każdej napotkanej dziurki.
- Tak! Tak! To jest program na długie lata obwąchiwań, aż gdzieś tam wreszcie zgrzytnie i zaskoczy - zauważył Łapi.
- Albo mozolnej dedukcji, która być może skończy się wędrówką do celu jak po sznurku, albo powrotem do zadzierzgniętego węzła - orzekł skrzat, co pies skomentował lapidarnym szczeknięciem:
- No nie wiem!
- A cóż ty w ogóle wiesz? - skrzywiła się mysz.
- Ho ho! I to i tamto. - odszczeknął Łapi.
- Czyli co? - zainteresował się Bożydar.
- No więc, wiem że…- zaczął pies wyliczankę.
Tymczasem nadciągała noc zagubiona w granatach rozgwieżdżonego wszechświata i w szumiących czerniach przydomowych topoli; samotna jak ten dom na pustkowiu.
- To wy sobie tu porozmawiajcie - ziewnęła Felicja przyzwalająco - a ja idę spać do zegara. Nic bowiem tak nie rozjaśnia umysłu detektywa jak pobyt na miejscu zbrodni i bezpośredni kontakt z czasem, który huśta się na wahadle między niepewnym: było i będzie. - oświadczyła ku bezmiernemu zdumieniu skrzata i smyrgnęła mrocznym korytarzem wprost do zegarowego pudła.
Tam otworzyła drzwiczki, zdobione herbem legendarnych dziś właścicieli, ułożyła się pod wahadłem i przymknęła oczy…
- Jak u Poego… - westchnęła niewesoło, ale zaraz zasnęła, bo jak potem przekonywała – ci, którzy mają czyste sumienie zasypiają szybko.
*
- O kurcze! - wzdrygnęła się kiedy ni z tego ni z owego o bardzo późnej porze przez jej, jak sądziła, już dostatecznie oswojony zegar przebiegł nagły dreszcz, od którego drgnęło owo dyndadełko zwane wahadłem.
- Hej ty! Noc jest do spania! - odezwała się chrapliwie, przełykając dławiący ją strach. - Nyny nyny, aaaaa…- zanuciła nawet uspokajająco.
- Boooommmm! - odpowiedział jękliwie zegar.
- Dobra, wyprowadzę się jutro… - szepnęła z przekonaniem.
- Boooooooommmmmmm! - załomotało w pudle.
- Ok. Zrobię to teraz. - zawołała i przez niedomknięte drzwi dała rozpaczliwego susa w mrok.
*
- Niechlubny powrót mysiej heroski - zachichotał skrzat, gdy zmarznięta mysz wcisnęła mu się pod kołdrę tuż nad ranem.
- Mądddddrrrraaallllaa – dygotała mysz odmarzając.
- I jakież to mamy efekty eksperymentu? - dopytywał przy śniadaniu uśmiechając się nieznacznie.
- Efekty znasz przecież - zimne i niedookreślone jak mój przemarznięty ogon. A jak tam twoja głęboka dedukcja? spytała słodko Felicja.
- Taka sama pustka porażki - podsumował skrzat.
- A wzmacnia ją wymowne wycie Łapiego, który nie dostał jedzenia - dorzuciła mysz wsłuchując się w poranną psią piosenkę.
- Mówię ci, tam jest gęsta, przepastna ciemność; opowiadała Bożydarowi; w której coś jęczy i wzdycha. Skrzypi i podzwania. To nie na moje nerwy, żebym miała samotnie w nią wchodzić, pomimo tego, że pachnie w niej smakowitym, choć mocno zwietrzałym, kiełbasianym aromatem.
- Hmmm…Smakowitym powiadasz…Aj! Jak to dobrze, że nie próbowałaś w to wchodzić! – zawołał naraz staruszek – Tam nie ma schodów, jest tylko dziura prawie bez dna, o której zupełnie zapomniałem, choć znam ją przecież, bo to szyb kuchennej windy, którą dowożono posiłki na wszystkie kondygnacje, w tym też i na mansardę. Kręciło się korbą wału, na który nawijała się lina i platforma jechała z talerzami…W naszych poszukiwaniach w ogóle zapomnieliśmy o kuchni – dodał z zażenowaniem.
- Fakt! Zapomnieliśmy. To niesamowite, żeby zapomnieć o kuchni! Tu się rzeczywiście dzieją straszne rzeczy, także w nas samych… - wykrztusiła ze zgrozą Felicja.
- Bo kuchnia jest oddzielona od innych pomieszczeń i wchodzi się do niej bocznymi drzwiami z ogrodu. A to dlatego żeby mieszkańców nie drażniły zapachy - tłumaczył skrzat.
- Pozostawię to bez komentarza - fuknęła mysz z rezygnacją machnąwszy łapką - Teraz wiemy przynajmniej w jaki sposób rabuś pojawił się i zniknął – stwierdziła.
- Owszem - zgodził się z tym Bożydar - Musiał przemieszczać się towarową windą.
- Ktoś mu w tym pomagał - rozmyślała głośno Felicja - bo jakby sam uruchamiał windę i jednocześnie w niej jechał?
- Nie musiał. Rabuś mógł stać na platformie i ciągnąć za linę, albo najzwyczajniej wleźć i zleźć po niej, jeśli tylko jest dostatecznie zwinny.
- No tak, a skoro to już wiemy, to najwyższa pora odwiedzić tę mityczną kuchnię, czyli sprawdzić jej zawartość - po chwili zadumy zdecydowała mysz przygładzając wąsy, co mogło oznaczać bardzo wiele, albo absolutnie nic.
*
- Kuchnia? Czemu nie? Mogę iść, chociaż zawsze mnie z nich wypędzano. Dawać mi na nią namiary! – szczeknął bojowo Łapi.
- Oficjalnie to nam się tam raczej wejść nie uda, bo klucza nie ma, a drzwi jeszcze solidne…- rozmyślał skrzat idąc.
- Trzeba więc będzie sposobem - uzupełniła mysz.
- Podkopem? - rozjaśnił się pies nadzieją.
- Nawet o tym nie myśl – zgasiła go Felicja – W tej kuchni na pewno wszystko jest z kamienia od podłogi po sufit, jak w każdym innym miejscu tego domu, i nie ma co marzyć o podkopach. W normalnej, takiej jak ta, w której się urodziłam, to jak najbardziej, ale nie w tej.
- To co podpowiada pies nie jest pozbawione sensu - wtrącił Bożydar zatrzymując się nagle - Możemy wejść przez piwnicę.
- Zdaje się, że już tam byliśmy i, jak pamiętam, na dobre to nam nie wyszło. W każdym razie efekt był daleki od zamierzonego. Czyżbyś miał go zamiar powtórzyć? – zauważyła słodko Felicja.
- W tej piwnicy nie byliśmy. Dom jest poryty piwnicami jak ser szwajcarski…
- Zbyt daleka przenośnia - skrzywiła się mysz z niechęcią.
- Jak to zwał, tak zwał. Nie o ser w końcu tu chodzi…
- A szkoda.
- Do tej piwnicy wejdziemy przez bezszybne okienko, które kiedyś przypadkiem wybiłem; a potem się zobaczy co i jak – powiedział Bożydar rozgarniając zrudziałe szczawie przy murze.
- Nieprawdopodobne! Ty byłeś kiedyś „wybijokno”? - zdziwiło się ogoniaste stworzenie, a Bozydar zarumienił i niepewnie chrząknął.
- Uuff! - warknął Łapi wsadzając łeb w okienną ramę - Zapach jak od stada mamutów. Tak! Tak! Taki jak na górze. Tak! - co wyszczekawszy uniósł pysk i zawył złowróżbnie.
- A będziesz ty cicho trąbo jerychońska! - ofuknął go skrzat - Ostrzeżesz, wypłoszysz…
- Hoff! Tak jakoś wyszło. Nie mogłem się powstrzymać - zaskamlał usprawiedliwiająco pies.
- Żebyś wiedział trombito, że przy następnym razie ugryzę cię gdzie tylko dostanę. - zagroziła Felicja.
- Ale w nos nie można! Nie można. - zastrzegał sobie Łapi.
- Się zobaczy jak się przydarzy. Najlepiej będzie jak przyhamujesz swoje emocje…
- Oczywiście. Tak. Tak szefowo.
- To do dzieła tropicielu.
*
Kuchnia do której dostali się z piwnicy przez podłogową klapę była obszerna, mroczna i rzeczywiście kamienna. Dominował w niej ogromny trzon kominowy przykryty blachą z fajerkami, a osłonięty potężnym okapem…
- Ostry, zły zapach! Wszędzie! Był tu! Był tu! – rozjazgotał się zjeżony Łapi.
- Kto był?
- On! On! On! X! Zły! Za nim! Za mną! – nawoływał rzucając się w kierunku zamkniętych drzwi.
Niestety trop okazał się prowadzić jedynie do kawałka marynowanego śledzia obficie przyprawionego pieprzem i porzuconego na progu.
- Łobuz! Psik! Łobuz! Psik! – narzekał potem pies oblizując dokładnie nos i tracąc ochotę na dalsze poszukiwania.- Żeby tak pieprzem…Żeby pieprzem po nosie…No jak tak można?! Jak? – żalił się potem długo sam sobie.
- Podsumowując: jesteśmy tam, gdzie byliśmy na początku - stwierdziła mysz z rezygnacją.
A jednak ich pobyt w kuchni nie okazał się być zupełnie bezowocny, bo Felicja myszkując wśród skorup talerzy i odpadłych od ścian płytek w stylu naśladowanego azulejos niespodziewanie znalazła całkiem spory - złoty kluczyk.
- Taki kluczyk już sam w sobie jest tajemnicą - stwierdziła i nikt jej nie zaprzeczył.
- Tak naprawdę wszystko jest tajemnicą – zauważył tylko skrzat.- I to, że jesteśmy, i to, że nas nie będzie. To, że budzimy się co rano, i to że zasypiamy…Także to, a może przede wszystkim to, że myślimy i, że znajdujemy klucze, które ktoś zgubił, albo może i specjalnie dla nas zostawił…Wszystko. I na tle tych Wielkich Tajemnic ten cały „X”, jak go nazwał Łapi, razem z jego sprawkami jest mało znaczącym drobiazgiem.
- Być może, ale wyjątkowo wkurzającym. I, co oczywiste, nie ustanę dopóki go nie dopadnę i chociaż raz nie ugryzę. Tajemnice się rozgryza! – oświadczyła mysz z przekonaniem. – No i są granice bezkarności, a tutaj ja jestem tą granicą – uzupełniła.
- Wow! – szczeknął z podziwem Łapi.
*
Nazajutrz nadciągnęły mgły i rozłożyły się po całej okolicy tak, że słońce do południa oświetlało jedynie wierzchołki ogrodowych drzew, z których jak w bitą śmietanę kaskadami sypały się liście.
Gołąb Leopold patrzył na ten niejadalny tort z wysokości dachu i pogruchiwał sobie melancholijnie nad niepewną rzeczywistością świata, w której nawet to co oczywiste może być nieoczywiste, jeśli trafią się szaleńcy, którzy poddadzą tę oczywistość w wątpliwość. Czego naturalnie nikt poza nim nie mógł w pełni zrozumieć.
- Chodzi ci o tego tam, co to wtedy tam coś ci tam zabrał? – ćwierknął wróbel przysłuchujący się gruchaniom z pobliskiej gałęzi.
- A ty skąd o tym wiesz? – zdziwił się gołąb.
- Przecież to wszyscy wiedzą. Bo świat jest mały. Parę gniazd tu, parę gniazd tam, poza tym trochę ogrodu, no i las nad rzeką, licho wie po co. No a tam dalej podobno jest jeszcze coś, ale kogo to coś obchodzi? - odćwierknął wróbel.
- Wyobraź sobie, że mnie, bo stamtąd przyleciałem – gruchnął z wyrzutem Leopold.
- Popatrz no się popatrz, to stamtąd też się lata?
- Lata się lata. Jeszcze jak się lata. – mruknął gołąb.
- Czasem całe lata się lata… – gdzieś w głębi strychu zaśmiał się nietoperz.
- I co się ma z tego latania? – spytał wróbel.
- Wróblu – sapnął gołąb – nawet jak się nic nie ma, to się ma satysfakcję, że się doleciało.
- Aaa…A to ja ją też tu mam i to bez większego wysiłku – zauważył szary dachowy drobiazg, a że gołąb nie znalazł na to żadnej odpowiedzi, więc wróbel odleciał.
- Miało być wielkie coś, a wyszło małe nic… - skomentował to ze strychowej czeluści nietoperz.
- Wiesz gacku…- zaczął Leopold, ale machnął skrzydłem i zamilkł.
*
- Jak jest klucz, to jest i do niego zamek. No nie? - zastanawiała się mysz.
- Zapewne - zgodził się Bożydar - problem w tym tylko, że nie wiadomo gdzie.
- Nie można mieć wszystkiego od razu - odparowała Felicja - Potrzeba pokory i zastanowienia się. Pokory po to, żeby rozumieć, że klucz, to tylko klucz i nic więcej, a zastanowienia żeby go nie wkładać do każdej napotkanej dziurki.
- Tak! Tak! To jest program na długie lata obwąchiwań, aż gdzieś tam wreszcie zgrzytnie i zaskoczy - zauważył Łapi.
- Albo mozolnej dedukcji, która być może skończy się wędrówką do celu jak po sznurku, albo powrotem do zadzierzgniętego węzła - orzekł skrzat, co pies skomentował lapidarnym szczeknięciem:
- No nie wiem!
- A cóż ty w ogóle wiesz? - skrzywiła się mysz.
- Ho ho! I to i tamto. - odszczeknął Łapi.
- Czyli co? - zainteresował się Bożydar.
- No więc, wiem że…- zaczął pies wyliczankę.
Tymczasem nadciągała noc zagubiona w granatach rozgwieżdżonego wszechświata i w szumiących czerniach przydomowych topoli; samotna jak ten dom na pustkowiu.
- To wy sobie tu porozmawiajcie - ziewnęła Felicja przyzwalająco - a ja idę spać do zegara. Nic bowiem tak nie rozjaśnia umysłu detektywa jak pobyt na miejscu zbrodni i bezpośredni kontakt z czasem, który huśta się na wahadle między niepewnym: było i będzie. - oświadczyła ku bezmiernemu zdumieniu skrzata i smyrgnęła mrocznym korytarzem wprost do zegarowego pudła.
Tam otworzyła drzwiczki, zdobione herbem legendarnych dziś właścicieli, ułożyła się pod wahadłem i przymknęła oczy…
- Jak u Poego… - westchnęła niewesoło, ale zaraz zasnęła, bo jak potem przekonywała – ci, którzy mają czyste sumienie zasypiają szybko.
*
- O kurcze! - wzdrygnęła się kiedy ni z tego ni z owego o bardzo późnej porze przez jej, jak sądziła, już dostatecznie oswojony zegar przebiegł nagły dreszcz, od którego drgnęło owo dyndadełko zwane wahadłem.
- Hej ty! Noc jest do spania! - odezwała się chrapliwie, przełykając dławiący ją strach. - Nyny nyny, aaaaa…- zanuciła nawet uspokajająco.
- Boooommmm! - odpowiedział jękliwie zegar.
- Dobra, wyprowadzę się jutro… - szepnęła z przekonaniem.
- Boooooooommmmmmm! - załomotało w pudle.
- Ok. Zrobię to teraz. - zawołała i przez niedomknięte drzwi dała rozpaczliwego susa w mrok.
*
- Niechlubny powrót mysiej heroski - zachichotał skrzat, gdy zmarznięta mysz wcisnęła mu się pod kołdrę tuż nad ranem.
- Mądddddrrrraaallllaa – dygotała mysz odmarzając.
- I jakież to mamy efekty eksperymentu? - dopytywał przy śniadaniu uśmiechając się nieznacznie.
- Efekty znasz przecież - zimne i niedookreślone jak mój przemarznięty ogon. A jak tam twoja głęboka dedukcja? spytała słodko Felicja.
- Taka sama pustka porażki - podsumował skrzat.
- A wzmacnia ją wymowne wycie Łapiego, który nie dostał jedzenia - dorzuciła mysz wsłuchując się w poranną psią piosenkę.