Chcecie to wierzcie
: śr 12 sie, 2020
Mój urlop zapowiadał się wtedy mało atrakcyjnie i trochę pracowicie, a że pogoda nie sprzyjała wyprawom za miasto, zdecydowałam się na zrobienie większych zakupów i odpoczynek z lekturą na początek. Podczas powrotu z pobliskiego sklepu, zobaczyłam kota przycupniętego w krzewach na trawniku. Gdy na niego spojrzałam, wstał i patrząc mi w oczy rozpłakał się. Tak, to nie było miauczenie, ale rozpaczliwy płacz. Podeszłam bliżej z zamiarem poczęstowania go zawartością saszetki przeznaczonej dla moich kotów, ale nie otworzyłam jej nawet, a kota wzięłam pod pachę i pognałam do domu. Prawie nic nie ważył. Jego sierść była szczątkowa, spod niej sterczały kręgi na grzbiecie widoczne gołym okiem. Obraz nędzy i rozpaczy. Zaraz zabrałam go do gabinetu weterynaryjnego. Młodziutka wetka stwierdziła, że jest to na oko kilkuletni kocurek. Trudno określić wiek u tak wyniszczonego zwierzaka. Zapytała czy go zatrzymam. Mało myśląc odpowiedziałam, że tak, jeśli tylko przeżyje, przecież sam mnie zawołał. Był bardzo chory, miał zaawansowaną mocznicę. Prawdopodobnie właściciel pozbył się go w sposób humanitarny, to znaczy wyrzucając z domu.
Postanowiłyśmy powalczyć o jego życie. Dwa razy dziennie nosiłam go na kroplówki wzmacniane lekami, w domu ułożyłam na elektrycznej poduszce, strzykawką podawałam zmiksowane jedzenie, a raczej usiłowałam, bo apetytem nie grzeszył. Walka o jego życie trwała prawie tydzień. Dzięki niej zaprzyjaźniłyśmy się z wetką, która traktowała tego biednego sponiewieranego kota jak egzemplarz wyjątkowej rasy, policzyła za całe leczenie po kosztach aplikowanych leków, zaangażowała się całym sercem w ratowanie zwierzaka, który dla innych był zbędnym przedmiotem. Zaangażowałyśmy się obie.
Moje dwie kocice, też przygarnięte w różnych okolicznościach, ale wtedy już rezydentki, na czas pobytu nowego w domu zjednoczyły się, choć wcześniej różnie między nimi bywało, bo kłótliwe to były baby. Tym razem wykazały się kulturą wyjątkową, zachowując spokój i dystans. Omijały miejsce, w którym nowy leżał, a gdy wstawał i próbował poruszać się, milcząc schodziły mu z drogi. Cieszyłam się, że tak go przyjęły, gdy tymczasem powinnam była domyślić się co to oznacza. Wiedziały, że długo tu nie zostanie.
Szóstego dnia, po kolejnej porcji kroplówek, wydawało się, że kot ma więcej sił. Przyczołgał się nawet do miejsca, w którym właśnie pracowałam. Wzruszył mnie tym bardzo i ucieszył. Pomyślałam, że będzie dobrze. Jak bardzo się myliłam! Wieczorem nie było mnie jakieś dwie godziny, musiałam wyjść. Wracałam do domu wiedząc, że on tam jest i czując, że potrzebuje mojej pomocy. Zobaczyłam go zaraz jak wpadłam do pokoju, leżał na podłodze na wprost drzwi. Na mój widok otworzył tylko pyszczek, nie miał siły wydać głosu. Ustawiłam w elektrycznej poduszce wyższą temperaturę i ułożonego na niej okrywałam wszystkim co miałam pod ręką – moją poduszką, szlafrokiem, swetrem. A on stygł. Leżał spokojnie gdy wycierałam mu pyszczek i łapki ubrudzone krwią z jego nosa, oddychał tylko ciężko, ale oddychał. Zaczęłam wyrzucać mu, że przecież sam mnie wołał, a teraz co? Chce tak szybko odejść? Ma poczekać, jutro nasza wetka specjalnie dla niego będzie wcześniej w gabinecie, jutro nauczę się podawać mu kroplówki, tylko niech zaczeka, niech wytrzyma! Zaczął przebierać przednimi łapkami, słabiutko i niezdarnie. Niektórzy mówią wtedy, że kot wykonuje masaż. Tak masują kocięta brzuchy swoich matek ssąc mleko, tak dorosłe koty znaczą miejsce. Skapitulowałam. Powiedziałam mu tylko, żeby się nie bał, że nie jest jakimś bezdomnym kotem – ma dom, ma mnie. Ma gdzie wracać. Ma imię – Jacuś. Nie wiem czemu tak, nie wiem dlaczego w ogóle to wszystko mówiłam. Gładziłam jego biedne łapki i czekałam razem z nim. Niedługo.
Cóż, umieranie w wykonaniu kota wygląda tak samo jak człowieka. Głęboki ostatni wydech i koniec. I spokój. Pomyślałam, że tak cicho odchodzą tylko małe dzieci i zwierzęta. Nie protestują, czekają. To my, żywi buntujemy się, to nas boli ich odejście, my rozpaczamy, płaczemy nad tym co im już nie potrzebne – ich ciałami. Mamy często żal o to, że za wcześnie, że tak krótko. Nie zastanawiamy się wtedy jaki ich pobyt miał cel. A oni może tylko mieli nas przygotować? Być wstępem do czegoś innego towarzysząc nam przez chwilę?
Po urlopie, już w pracy, szefowa naszej pracowni przywitała mnie nowiną, że jakaś dokarmiana kotka przyniosła trójkę swoich dzieci. Poszłam je obejrzeć. Jedno z kociąt podniosło maleńką czarną główkę z białym pyszczkiem, a ja zastygłam w zachwycie. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Ale miałam w domu moje dwie piękne, myślałam raczej o tym kogo by zachęcić do wzięcia tak uroczego maleństwa.
Po paru tygodniach zdarzyła się rzecz nieprzyjemna. Kocica zachorowała na jakąś odmianę wirusowej choroby jelit. Od niej zaraziły się kocięta, a moja ukochana, jako najmniejsza z miotu ucierpiała najbardziej. Połapałyśmy je i zostały wśród kociego wrzasku zawiezione do weterynarza. Zaczęło się podawanie antybiotyków. Kocica po paru dniach pozbierała się, dwa kociaki też, ale „moja” była w bardzo kiepskim stanie. Mimo wciskania jej leku i mojej troskliwej opieki, słabła. Biegunka wykańczała ośmiotygodniowy mniej-więcej organizm. Przed weekendem zdecydowałam – jeśli przeżyje do piątku, zabieram ją do domu. W piątek kociątka trzeba było szukać. Siedziało skulone za jakimiś arkuszami blachy pod murem i czekało na nieuchronne. I doczekałoby się na pewno, bo dwa wolne dni wystarczyłyby w zupełności.
Tak jak przyrzekłam zabrałam je do domu. Przygotowana na to, że będzie króciutko choć do końca, byłam przerażona. Zdziwiło mnie więc zachowanie moich kocich dam. Były obrażone i zbuntowane. A kociątko? Jeszcze tego samego dnia samo weszło do kuwety, zjadło kolację, połknęło grzecznie leki, wieczorem niezdarnie się umyło i … zaczęło zdrowieć. W błyskawicznym tempie, nie z dnia na dzień, a z godziny na godzinę jego stan poprawiał się widocznie. Moja ulubiona wetka stwierdziła, że zaczęła wierzyć w cuda. Popatrzyłyśmy na siebie, obliczyłyśmy kiedy kociątko mogło się urodzić i … To ona uznała, że leczenie zostało jednak dokończone z pozytywnym skutkiem. Zmienił się tylko ziemski obiekt.
Tego lata Lucynka skończyła trzynaście lat. Jest ze mną ona i druga kotka, siedemnastoletnia Masza, też znaleziona i przygarnięta. W międzyczasie odeszła od nas Jagusia, najstarsza z moich kotek. Większość naszych zwierząt, to były psy czy koty odrzucane przez innych, ale historia Lucynki, wydaje mi się najbardziej niezwykła. Wymyśliłam sobie, że tamten Kocurek, Jacuś, utorował drogę zza tęczowego mostu mojej ukochanej Tosi, która odeszła nagle kilka lat wcześniej. Wprawdzie nie przypomina tamtej z wyglądu, ale ma tak samo usztywniony i zakrzywiony ogonek u nasady, jak Tosia nie miauczy lecz pojękuje lub wrzeszczy na mnie gdy wracam później niż zwykle, tak samo lubi bób. I gramoli się nad moją głowę gdy idziemy spać, zupełnie jak tamta. A może nie wymyśliłam?
Postanowiłyśmy powalczyć o jego życie. Dwa razy dziennie nosiłam go na kroplówki wzmacniane lekami, w domu ułożyłam na elektrycznej poduszce, strzykawką podawałam zmiksowane jedzenie, a raczej usiłowałam, bo apetytem nie grzeszył. Walka o jego życie trwała prawie tydzień. Dzięki niej zaprzyjaźniłyśmy się z wetką, która traktowała tego biednego sponiewieranego kota jak egzemplarz wyjątkowej rasy, policzyła za całe leczenie po kosztach aplikowanych leków, zaangażowała się całym sercem w ratowanie zwierzaka, który dla innych był zbędnym przedmiotem. Zaangażowałyśmy się obie.
Moje dwie kocice, też przygarnięte w różnych okolicznościach, ale wtedy już rezydentki, na czas pobytu nowego w domu zjednoczyły się, choć wcześniej różnie między nimi bywało, bo kłótliwe to były baby. Tym razem wykazały się kulturą wyjątkową, zachowując spokój i dystans. Omijały miejsce, w którym nowy leżał, a gdy wstawał i próbował poruszać się, milcząc schodziły mu z drogi. Cieszyłam się, że tak go przyjęły, gdy tymczasem powinnam była domyślić się co to oznacza. Wiedziały, że długo tu nie zostanie.
Szóstego dnia, po kolejnej porcji kroplówek, wydawało się, że kot ma więcej sił. Przyczołgał się nawet do miejsca, w którym właśnie pracowałam. Wzruszył mnie tym bardzo i ucieszył. Pomyślałam, że będzie dobrze. Jak bardzo się myliłam! Wieczorem nie było mnie jakieś dwie godziny, musiałam wyjść. Wracałam do domu wiedząc, że on tam jest i czując, że potrzebuje mojej pomocy. Zobaczyłam go zaraz jak wpadłam do pokoju, leżał na podłodze na wprost drzwi. Na mój widok otworzył tylko pyszczek, nie miał siły wydać głosu. Ustawiłam w elektrycznej poduszce wyższą temperaturę i ułożonego na niej okrywałam wszystkim co miałam pod ręką – moją poduszką, szlafrokiem, swetrem. A on stygł. Leżał spokojnie gdy wycierałam mu pyszczek i łapki ubrudzone krwią z jego nosa, oddychał tylko ciężko, ale oddychał. Zaczęłam wyrzucać mu, że przecież sam mnie wołał, a teraz co? Chce tak szybko odejść? Ma poczekać, jutro nasza wetka specjalnie dla niego będzie wcześniej w gabinecie, jutro nauczę się podawać mu kroplówki, tylko niech zaczeka, niech wytrzyma! Zaczął przebierać przednimi łapkami, słabiutko i niezdarnie. Niektórzy mówią wtedy, że kot wykonuje masaż. Tak masują kocięta brzuchy swoich matek ssąc mleko, tak dorosłe koty znaczą miejsce. Skapitulowałam. Powiedziałam mu tylko, żeby się nie bał, że nie jest jakimś bezdomnym kotem – ma dom, ma mnie. Ma gdzie wracać. Ma imię – Jacuś. Nie wiem czemu tak, nie wiem dlaczego w ogóle to wszystko mówiłam. Gładziłam jego biedne łapki i czekałam razem z nim. Niedługo.
Cóż, umieranie w wykonaniu kota wygląda tak samo jak człowieka. Głęboki ostatni wydech i koniec. I spokój. Pomyślałam, że tak cicho odchodzą tylko małe dzieci i zwierzęta. Nie protestują, czekają. To my, żywi buntujemy się, to nas boli ich odejście, my rozpaczamy, płaczemy nad tym co im już nie potrzebne – ich ciałami. Mamy często żal o to, że za wcześnie, że tak krótko. Nie zastanawiamy się wtedy jaki ich pobyt miał cel. A oni może tylko mieli nas przygotować? Być wstępem do czegoś innego towarzysząc nam przez chwilę?
Po urlopie, już w pracy, szefowa naszej pracowni przywitała mnie nowiną, że jakaś dokarmiana kotka przyniosła trójkę swoich dzieci. Poszłam je obejrzeć. Jedno z kociąt podniosło maleńką czarną główkę z białym pyszczkiem, a ja zastygłam w zachwycie. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Ale miałam w domu moje dwie piękne, myślałam raczej o tym kogo by zachęcić do wzięcia tak uroczego maleństwa.
Po paru tygodniach zdarzyła się rzecz nieprzyjemna. Kocica zachorowała na jakąś odmianę wirusowej choroby jelit. Od niej zaraziły się kocięta, a moja ukochana, jako najmniejsza z miotu ucierpiała najbardziej. Połapałyśmy je i zostały wśród kociego wrzasku zawiezione do weterynarza. Zaczęło się podawanie antybiotyków. Kocica po paru dniach pozbierała się, dwa kociaki też, ale „moja” była w bardzo kiepskim stanie. Mimo wciskania jej leku i mojej troskliwej opieki, słabła. Biegunka wykańczała ośmiotygodniowy mniej-więcej organizm. Przed weekendem zdecydowałam – jeśli przeżyje do piątku, zabieram ją do domu. W piątek kociątka trzeba było szukać. Siedziało skulone za jakimiś arkuszami blachy pod murem i czekało na nieuchronne. I doczekałoby się na pewno, bo dwa wolne dni wystarczyłyby w zupełności.
Tak jak przyrzekłam zabrałam je do domu. Przygotowana na to, że będzie króciutko choć do końca, byłam przerażona. Zdziwiło mnie więc zachowanie moich kocich dam. Były obrażone i zbuntowane. A kociątko? Jeszcze tego samego dnia samo weszło do kuwety, zjadło kolację, połknęło grzecznie leki, wieczorem niezdarnie się umyło i … zaczęło zdrowieć. W błyskawicznym tempie, nie z dnia na dzień, a z godziny na godzinę jego stan poprawiał się widocznie. Moja ulubiona wetka stwierdziła, że zaczęła wierzyć w cuda. Popatrzyłyśmy na siebie, obliczyłyśmy kiedy kociątko mogło się urodzić i … To ona uznała, że leczenie zostało jednak dokończone z pozytywnym skutkiem. Zmienił się tylko ziemski obiekt.
Tego lata Lucynka skończyła trzynaście lat. Jest ze mną ona i druga kotka, siedemnastoletnia Masza, też znaleziona i przygarnięta. W międzyczasie odeszła od nas Jagusia, najstarsza z moich kotek. Większość naszych zwierząt, to były psy czy koty odrzucane przez innych, ale historia Lucynki, wydaje mi się najbardziej niezwykła. Wymyśliłam sobie, że tamten Kocurek, Jacuś, utorował drogę zza tęczowego mostu mojej ukochanej Tosi, która odeszła nagle kilka lat wcześniej. Wprawdzie nie przypomina tamtej z wyglądu, ale ma tak samo usztywniony i zakrzywiony ogonek u nasady, jak Tosia nie miauczy lecz pojękuje lub wrzeszczy na mnie gdy wracam później niż zwykle, tak samo lubi bób. I gramoli się nad moją głowę gdy idziemy spać, zupełnie jak tamta. A może nie wymyśliłam?