Kennedy

 Moderator: Tomasz Kowalczyk

ODPOWIEDZ
spirytysta
Posty: 479
Rejestracja: czw 23 mar, 2017
Kontakt:

Post autor: spirytysta »

Po południu zaparzyłem sobie kawkę i rozsiadłem się wygodnie w fotelu z ''Perłą Szanghaju'' Marczyńskiego w ręku oraz moim grubym, rudym kocurem Laktancjuszem na kolanach. Byłem już w połowie książki i nie mogłem się nadziwić, że ktoś przed wojną mógł popełnić takie zabawne sensacyjno-kryminalne dziełko, na zupełnym luzie, dla kasy oczywiście, ale przyjemność z lektury była przednia. Szkoda, że autor jest dziś zapomniany, ale taki bywa los twórców, którzy błyszczeli na granicy kiczu i literatury.

Więc siedziałem sobie w fotelu, kontemplując śmiałą scenkę miłosną na statku pomiędzy głównym bohaterem a piękną Lottą, aż z ciszy wyrwał mnie dzwonek telefonu. Dzwonił Zbyszek „Zbylu”, mój przyjaciel jeszcze z czasów szkolnych. Odłożyłem książkę, a Laktancjusz ziewnął, rozdziawiając paszczę i dumnie prezentując zębiska, które przed tygodniem weterynarz oczyścił z kamienia nazębnego.

– Cześć, Jasiu – zaczął Zbyszek. – Masz chwilkę?

– No, cześć… – wymamrotałem niechętnie, niezadowolony z tego, że mi przerwano.

I począł wygłaszać długi, nudny monolog o swoim szefie, który chciał go wywalić z roboty (mój kumpel był księgowym), bo w końcu po trzech latach odkrył, że Zbylu w godzinach pracy nie zajmuje się właściwą robotą, ale swoimi trzema różnymi biznesami, z nieoficjalnym biurem rachunkowym na czele; a spostrzegł to, gdy w jego własnej firmie nie wypłacono na czas pensji. Na koniec, jakby mimochodem Zbyszek dodał:

– A słyszałeś, że Kennedy nie żyje?

– Jasne, że nie żyje, od ponad pół wieku. Z księżyca się urwałeś? – odparłem zdziwiony. – Ale jeśli chcesz wiedzieć, też uważam, że to nie była robota Oswalda.

– Nie ten Kennedy – powiedział nieco rozdrażniony. – Miałem na myśli twojego wujka, u którego kiedyś pracowaliśmy. Widziałem nekrolog.

*

Teraz wszystko było jasne. Skończyliśmy rozmawiać i zamierzałem wrócić do lektury, ale jakoś nie miałem nastroju i odłożyłem ją na później. Wzięło mnie na wspominki. Zatem wujek Jędrek, pseudonim Kennedy, umarł… Był bratem przyrodnim mojej matki, ale od lat nie mieliśmy ze sobą kontaktu. Szczerze powiedziawszy, myślałem, że już dawno się wykończył.

Zbylu dobrze go zapamiętał, bo wujek Kennedy był naszym pierwszym pracodawcą; i jeśli się zastanowić, był też uosobieniem szalonych lat dziewięćdziesiątych, przynajmniej dla mnie. Los sprawił, że stał się niestety także uosobieniem sentencji: „Od zera do bohatera – i z powrotem”.

*

Mogło to być w roku 1997 albo 1998. Dokładnie nie pamiętam, ale byliśmy w tym czasie w połowie liceum. Niedawno zaczęły się wakacje. Któregoś parnego, lipcowego popołudnia siedzieliśmy ze Zbylem w moim domu i graliśmy w gry komputerowe. U mnie układało się średnio, natomiast u Zbyszka naprawdę się nie przelewało, bo jego ojciec niedawno stracił pracę. Z dzisiejszej perspektywy tamte czasy wydają się niezwykłe: Internet był w powijakach, telefony komórkowe posiadali nieliczni i w niczym nie przypominały współczesnych smartfonów, ale wiele dzieciaków miało już w domu komputer i głównie wokół tego skupiały się nasze zainteresowania. Wieczory spędzaliśmy przed kineskopowym telewizorem, oglądając „Z archiwum X” i inne barachło, a w soboty chodziliśmy na tzw. giełdę komputerową, aby zaopatrzyć się w pirackie płyty z grami, rzadziej z muzyką; popularne były też kasety wideo. Pirackie płyty CD, czyli tzw. „ruskie tłoki”, kosztowały od dwudziestu do trzydziestu złotych, podczas gdy oryginalne oprogramowanie było kilkakrotnie droższe – ale wtedy nikt nie dbał o prawa autorskie. Tymczasem trwała pierwsza kadencja Kwaśniewskiego, do Warszawy przyjechał Clinton i zapowiedział, że Polska wkrótce wejdzie do NATO. Słupki bezrobocia pięły się w górę, ale bardziej obrotni rozkręcili już swoje biznesy i zdążyli ogarnąć się nieco po komunie. Nowoczesność nawarstwiała się stopniowo na pozostałościach po PRL-u: w domach obok nowych mebli i sprzętów wciąż znajdowały się meblościanki, drewniane boazerie, a wśród roślin doniczkowych nadal popularnością cieszyły się paprotki. Dziurawymi ulicami, obok nowszych, zachodnich aut jeździły duże fiaty, maluchy, polonezy, a poza szarymi blokowiskami z wielkiej płyty, jak grzyby po deszczu wyrastały domy nowobogackich. Gdy mowa o tych ostatnich, warto wspomnieć, że nowe domy czasami wzbogacano kiczowatymi wieżycami, portykami i wykuszami, co już wtedy raziło po oczach.

Wróćmy jednak do tamtego lipcowego popołudnia. Moja, niczego nieświadoma matka widząc, że spędzamy bezsensownie czas przed komputerem, podeszła do nas i zaproponowała:

– Może pójdziecie do wujka Jędrka? Zdaje się, że szuka kogoś do pomocy.

Do Kennedy’ego? Do roboty? Hmm… Praca! A my przecież nigdy wcześniej nie pracowaliśmy. Zabrzmiało ekscytująco, intrygująco, niemalże jak egzotyczna przygoda. Obaj ochoczo podchwyciliśmy ten pomysł.

Nazajutrz rano stawiliśmy się w wypożyczalni kaset wideo, która – jak się później okazało – była przedostatnim przedsięwzięciem biznesowym Kennedy’ego. Wujek Jędrek miał czterdzieści lat, był łysy, niski i gruby. Doprawdy, nie mogłem zrozumieć, skąd się wzięła jego ksywka, skoro znacznie bardziej przypominał Chruszczowa niż Kennedy’ego. Wiedziałem jednak, że zaczęto go tak nazywać, gdy wrócił z kilkuletniego pobytu w Stanach. Przywiózł stamtąd sporo gotówki, założył firmę i przez pewien czas powodziło mu się wyśmienicie. Dość rzec, że miał duże mieszkanie w Warszawie i dwa nowe samochody, ale kiedy zaczynaliśmy pracę w wypożyczalni, nad wujkiem Kennedym zbierały się już czarne chmury.

Gdy zjawiliśmy się w jego lokalu, właśnie wykłócał się z siwym facetem, który był od niego o głowę wyższy, wymachiwał mu pięścią przed nosem i krzyczał:

– Ostrzegam cię ostatni raz. Ostatni raz, ROZUMIESZ mnie? Albo oddasz kasę do końca tygodnia…

– Albo co? Co ty mi zrobisz? – Wujek zobaczył nas i obecność świadków najwyraźniej dodała mu odwagi. – Precz stąd!

– Jeszcze ci pokażę, złodzieju! Bydlaku! – wygrażał się facet.

– Niby co mi pokażesz? – Zarechotał Kennedy. – Znaczki w klaserze? Zdjęcia w albumie? Nie jestem ci nic winien, wynocha!

I znienacka zgarnął go za kołnierz, energicznie popchnął nogą i wyrzucił za drzwi, obrzucając stekiem wyszukanych wyzwisk, jakich nie znają nawet najstarsi marynarze. Widok krępego łysielca, który wyrzuca za drzwi wysokiego, postawnego mężczyznę mógłby się wydać komiczny, ale nam nie było do śmiechu. Facet pokrzyczał trochę i walnął jeszcze kilka razy pięścią w okno, ale w końcu odpuścił i odszedł. Wujek Kennedy wrócił do nas, poprawił złotą bransoletę na ręku i otarł chustką spocone czoło. Przez moment oddychał głośno, wściekły do granic wytrzymałości, gruby i czerwony jak balon, który ma za chwilę pęknąć.

– Cześć chłopaki! Co słychać u matuli, Jaśku?– odezwał się po dłuższej chwili i rozczochrał mi włosy na głowie, jak małemu chłopcu. W ogóle był teraz spokojny, zwracał się do nas nad wyraz ciepło, wręcz dobrodusznie, jakby stanął przed nami zupełnie inny człowiek, a tamta scena w ogóle nie miała miejsca.

– U matuli wszystko w porządku – odpowiedziałem.

– A więc chcielibyście u mnie trochę popracować, hę? Przyda mi się pomocna dłoń, kamraci!

– Tak jakby… – mruknął Zbylu, wycofując się w stronę drzwi, ale powstrzymałem go.

– Tak, wujku, chcielibyśmy ci pomóc w tym… biznesie! – rzuciłem odważnie.– Od czego moglibyśmy zacząć?

– Zaczniecie, moi drodzy, jak prawdziwi pozytywiści, jak Orzeszkowa, jak Prus, Świętochowski... Zaczniecie od pracy u podstaw.

– Znaczy się, od czego? – zapytał Zbyszek.

– Znaczy się, że najpierw posprzątacie w kiblu, a potem się zobaczy. Bez strachu, zapłacę wam.

*

I rzeczywiście nam płacił. Płacił całkiem niezłe tygodniówki przez pierwszy miesiąc. Dorosłym te pieniądze mogły wydawać się śmieszne, ale nie zmieniało to faktu, że zarobki przewyższały nasze kieszonkowe, a przy tym traktowaliśmy tę pracę jak lekarstwo na wakacyjną nudę.

W tamtym czasie wypożyczalnie wideo były bardzo popularne. Pamiętam, że furorę robiły takie amerykańskie produkcje, jak „Piąty Element”, „Titanic”, „Szklana Pułapka”, a dzieciaki chętnie oglądały „Jumanji”, „Park Jurajski” i „Rodzinę Adamsów”. Jeśli o nas chodzi, poza dbaniem o porządek w lokalu, na zmianę siedzieliśmy za ladą, albo kręciliśmy się bez celu, pozorując pracę. Wypożyczenie filmu kosztowało pięć złotych. Kasetę trzeba było zwrócić po upływie doby. Pamiętam, że po obejrzeniu filmu kaseta w magnetowidzie nie przewijała się automatycznie do początku, dlatego każdy klient był regulaminowo zobowiązany do cofnięcia taśmy. Przewinięcie kasety było podstawą savoir vivre’u wideo-maniaków, ale zdarzało się, że klient nie dopełnił obowiązku i musiał płacić złotówkę kary. Rozpoznawaliśmy to po otwarciu pudełka i obejrzeniu szpuli z taśmą, co zawsze skrupulatnie robiliśmy… Takie to były czasy.

Czasem zdarzały się godziny (głównie przed południem), kiedy nie było klientów, a wtedy sami oglądaliśmy te wszystkie filmy, albo robiliśmy porządki na półkach (poszczególne kategorie filmów wypełniały całe regały, ale klienci przekładali pudełka i od czasu do czasu musieliśmy ponownie układać je w odpowiednich miejscach). Robota była lekka i mieliśmy sporo czasu na pogaduchy, zwłaszcza, że wujek Kennedy po tygodniu prawie przestał nad nadzorować.

– Jasiu, ten twój wujek to całkiem porządny gościu! – powiedział pewnego razu Zbylu, gdy oglądaliśmy western w godzinach pracy, popijając colą. – Właściwie to my tu jesteśmy, jak pączki w maśle.

– Taaa… cud, miód, malina…

– Martwi mnie tylko jedna rzecz.

– Jaka rzecz? – Zdziwiłem się, ujrzawszy jego nietęgą minę.

–Słyszałem od znajomego „Ruska” na giełdzie, że twój wujek zadarł z jakimiś gangsterami, podobno wisi im grubą kasę. Lepiej, żebyśmy na siebie uważali.

– Wujek Kennedy? Z gangsterami? – Zaśmiałem się. – Fakt, na pewno ma długi, ale chyba naoglądałeś się za dużo filmów. Zresztą płaci nam pensje, więc chyba ma pieniądze.

– A nie pomyślałeś, że może być im winien tak dużo, że nasze zarobki nie mają tu żadnego znaczenia?

– Wątpię…

*

Mimo wszystko słowa mojego kumpla nie dawały mi spokoju. Dyskretnie podpytałem matkę, czym wujek trudnił się, zanim otworzył wypożyczalnię kaset wideo, ale powiedziała tylko, że „miał firmę transportową i przewoził paliwa”. Zdaje się, że sama do końca nie wiedziała, czym konkretnie się zajmował, ale też niespecjalnie ją to interesowało. Wystarczyło, że wujek Kennedy uchodził za najbardziej obrotnego, odważnego, sprytnego, najbogatszego członka naszej rodziny, który „wszystko potrafił załatwić”. Niedługo potem dowiedziałem się, że faktycznie przewoził paliwa, konkretnie na trasie Obwód Kaliningradzki-Wołomin i – nie wiedzieć czemu – z dnia na dzień musiał zrezygnować z interesu, chociaż wcześniej całkiem nieźle prosperował. A potem zaczęli go nawiedzać różni ludzie i żądali pieniędzy…

Wspominałem, że płacił nam tygodniówki i trwało to przez pierwszy miesiąc. Ale potem przestał, bo nagle zniknął. Nie było go przez dwa tygodnie i zupełnie nie interesował się wypożyczalnią. W tym czasie ze zwykłego poczucia obowiązku trzymaliśmy ten biznes w kupie, a poza tym byliśmy zwyczajnie ciekawi, jak to się dalej potoczy.

Gdy wreszcie wrócił, wydawał się zupełnie odmieniony. Schudł, zmizerniał, ciągle oglądał się nerwowo za siebie. Cała energia gdzieś z niego wyparowała. W oczach miał strach, jakby oczekiwał, że ktoś zaraz się zjawi i go porwie albo zastrzeli. Jednak nic takiego nie nastąpiło i przez kilka dni znów było normalnie. Tymczasem Zbylu usłyszał od „Ruska” z giełdy, że w czasie nieobecności wujka Kennedy’ego tamci „gangsterzy” wywieźli go do lasu. Ponoć straszyli go, przystawiając pistolet do głowy, a później kazali mu rozebrać się do naga, zabrali ubrania i tak go zostawili w tym lesie…

Któregoś wieczoru, na krótko przed fajrantem zatrzymał nas przy drzwiach i powiedział:

– Słuchajcie chłopcy, było miło, jednak muszę zamknąć ten interes. Jesteście w porządku, ale mam ostatnio różne kłopotki i chcę wyjechać…

– Rozumiemy, szefie – odezwał się Zbylu. Wujek kiwnął głową i podaliśmy sobie dłonie na pożegnanie.

Właściwie to sami chcieliśmy zrezygnować, bo opowieści o „kłopotkach” Kennedy’ego w końcu zaczęły także docierać do naszych rodziców, a moja matka zabroniła mi przychodzić do wypożyczalni po tym, jak pewien typ spod ciemnej gwiazdy zadzwonił do niej w środku nocy i wypytywał o niego.

*

Wujek Kennedy zamknął wypożyczalnię i wyjechał z miasta. Nie było go ponad pół roku, a po powrocie próbował zrealizować jeszcze jeden pomysł na biznes, ostatni w jego karierze przedsiębiorcy. Mianowicie założył firmę, która trudniła się nagrywaniem ślubów, wesel, pierwszych komunii i innych uroczystości na wideo. Zadzwonił do Zbyla i zaproponował mu robotę kamerzysty (do mnie nie dzwonił, bo matka ze strachu zabroniła mi odbierać od niego telefony). Zbylu potrzebował kasy, więc przemógł opory.

Ich współpraca faktycznie trwała bardzo krótko. Przy najbliższej okazji Zbyszek opowiedział mi wszystko ze szczegółami: Z roboty nic nie wyszło, bo już pierwszy klient zrobił im awanturę, a następnych klientów nie było...

– Dlaczego? Coście tam znowu namieszali? – spytałem.

– Wyobraź sobie, że twój wujo kupił gdzieś kradzioną kamerę za pół ceny, wytłumaczył mi jak ją obsługiwać, wyjaśnił co i jak, ale ona się ciągle psuła…– Zbylu wydawał się nieco onieśmielony, gdy to mówił. – Problem pojawił się później, po nagraniu.

–Jaki problem?

– Żeby było taniej, kazał mi nagrywać materiał na kasetach, które mu zostały po wypożyczalni.

–I co z tego?

– No i wyobraź sobie – Zbylu uśmiechnął się głupkowato. – Nagrałem ten pieprzony ślub, przysięgę przed księdzem, wesele, tańce, hulanki, swawole… Klienci zadowoleni, zapłacili, ale już następnego dnia po otrzymaniu kasety facet wściekły przybiega do nas i żąda oddania forsy.

–Dlaczego?

–Wyobraź sobie, urządzili w domu seans rodzinny. Odpalili telewizor, magnetowid, usiedli z dziećmi, z babciami, dziadkiem, stryjkiem, ciotkami, przy kawusi, herbatce. No i, wyobraź sobie, oglądają te swoje tańce, oglądają, a tu nagle kończy się nagranie w połowie i dalej leci materiał, który był nagrany wcześniej na kasecie.

–To znaczy, dalej leciał jakiś film?

– Ano właśnie! Na taśmie był pornos, gruba akcja, mówię ci…

– O kurczę…

*

Potem wujek znów zniknął na dłużej. A gdy wrócił do miasta, nie miał już siły na nic. Żył z renty i pił. Właściwie to chlał na umór, żona od niego odeszła i nie dawał sobie pomóc. Mieszkał w jakiejś melinie, chodził w łachmanach i dopalał pety, które podnosił z chodnika. Potem wyjechałem na studia, nie myślałem o nim i tak kończy się ta historia. Historia Kennedy’ego, który wprawdzie nie dostał kulki, ale wcale nie skończył lepiej.
Latima
Posty: 3442
Rejestracja: śr 14 lip, 2010

Post autor: Latima »

pomysł ciekawy, mam uwagi dotyczące stylu, języka, ale czyta sie dobrze, la
Awatar użytkownika
Vesper
Posty: 1792
Rejestracja: ndz 31 maja, 2020
Lokalizacja: bardo

Post autor: Vesper »

Takie to były czasy...
Dokładnie połowa liceum.

Z przyjemnością, spirytysto.
spirytysta
Posty: 479
Rejestracja: czw 23 mar, 2017
Kontakt:

Post autor: spirytysta »

Latima pisze:pomysł ciekawy, mam uwagi dotyczące stylu, języka, ale czyta sie dobrze, la
Jeśli znajdziesz czas poproszę o szczegóły, zależy mi, żeby lepiej pisać :)
Vesper pisze:Takie to były czasy...
Dokładnie połowa liceum.

Z przyjemnością, spirytysto.
Dziękuję :) Pozdrawiam